UWAGA,
SKARBUCHY, TO JEST BARDZO WAŻNE I OBOWIĄZKOWE:
Przed przeczytaniem poniższego
patetycznego chłamu, TRZEBA przypomnieć sobie fragment dyskusji, którą dla
Waszej wygody zaznaczyłam szarą czcionką. Ten fragment znajdziecie w rozdziale siedemnastym
- In Utero. Nie czytajcie całego rozdziału, TYLKO zaznaczony fragment. Potem
macie moją zgodę na śmierć… to znaczy na czytanie.
~*~
Utwór 16
Drzewa szumiały wokół nas, jakby ktoś z
góry chciał umilić nam jeszcze bardziej ten czas. Kwiaty na około symbolizowały
szczęście. Wreszcie po tym, co razem przeszliśmy… wygraliśmy.
Mężczyzna z kilkudniowym zarostem
spoglądał na mnie z brudnym uśmieszkiem, jakby przypomniało mu się to, co
robiliśmy tu kilka lat temu, właśnie na tej plaży. Teraz towarzyszyły nam nasze
własne dzieci. Długowłosa, ruda dziewczynka, przypominająca mnie za czasów
przedszkola, wierzgała nóżkami, siedząc na kolanach ojca. Na szczęście
chłopczyk z krótkimi blond włosami, trochę młodszy, stał grzecznie obok i wpatrywał się w ptaki na niebie.
-
Mamusiu, a co to jest życie? – spytał Timothy.
-
Widzisz, życie to ja i ty. Ten ptak, to drzewo i kwiat – uśmiechnęłam się do
niego.
-
Tatusiu, a jak ty sądzisz? – Gwen zwróciła się do bruneta.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej
promiennie.
-
To my. To nasza rodzina, skarbie.
Dziewczynka ma około pięciu lat. Jej młode, mlecznobiałe ciało
obsypały piegi, to na twarzy, to na okrytych bawełnianym wdziankiem ramionach.
Czysta biel jej sukienki kontrastuje z intensywną czerwienią na główce małej,
pojedyncze włoski zasłaniają szczupłą buźkę, na której rysuje się całkowita
koncentracja i skupienie, odkąd parę godzin temu przysiadła na wilgotnym piasku
i zaczęła rzeźbić babkę.
Jej młodszy brat, a zarazem blondynek w zielonych
szortach, biega wokół, próbując wzbić w powietrze czterokolorowy latawiec.
Uporczywa walka z wiatrem strąca chłopca prosto na staranną pracę rudej, gdzie
z impetem wpada na jej pole budowy. Chłopiec stoi chwilę zaskoczony, aż
niechętnie przeprasza siostrę, ale reakcja starszej siostry jest do
przewidzenia, a ty jesteś świadkiem wydarzenia.
-
Gwen, nie płakusiaj.
-
Mamo… – łka, potykając się o swoje patykowate nóżki.
Cały czas trzyma w łapkach plastikowe
grabki i łopatkę, jakby nie mogła pogodzić się z utratą swojego zamku z piasku.
-
Nie płacz.
-
Ale on zniszczył moją babkę… – jęczy coraz głośniej, burząc spokój i harmonię
wdzięcznie wypełniającą to miejsce.
A mnie… niewidzialna siła rozrywa na dwa
fragmenty, gdzie jedna karze przycisnąć małą do piersi i uspokoić bijące
nieregularnie serce, a druga powstrzymuje mnie i nie pozwala ani drgnąć. Zaszło
już za wiele, za dużo słów zostało powiedzianych, aby wrócić do normalności.
-
Zbudujemy nową.
Gdy ruda uniesie swój niewinny wzrok znad
ziemi, a nasze spojrzenia się zetkną, wzdłuż mojego kręgosłupa przepłynie fala
paraliżującego, zimnego jak lód prądu.
-
Skąd ty to, kurwa, wiesz, mądra Ramono?
W najgłębszych kątach mojego umysłu szukam
odpowiedzi na pytanie, dlaczego to dziecko tak mnie nienawidzi, by z tonem
pełnym gniewu i złości kłuć mnie w serce słowami. Moja twarz pozostaje
obojętna, nie uzyskuje z mojej strony żadnej odpowiedzi, podczas gdy wewnątrz
mnie czuję prawdziwe tornado myśli, a przede wszystkim poczucie, że nareszcie
przyszła po mnie zemsta.
Gwen sięga do kieszeni swojej delikatnej
sukienki, skąd wyciąga pojedynczego papierosa. Nie jestem pewna, jak
zareagować, dopóki mały rudzielec przypominający skrzata nie odpali
zapalniczki, nie wsadzi go sobie do ust i nie zapali go.
-
Zgaś – proszę cicho.
-
Rozluźnij się, skarbku.
Na chwilę ignoruje fakt, że moja córka
wciąga do płuc trujący dym i naraża się już za młodu na nowotwór, gdy nad
naszymi głowami przelatuje horda kolorowych ptaków z ostrymi dziobami i
okazałymi skrzydłami. Jeden z tych cudów ląduje obok nas.
-
Tu nie wolno palić!
Pilnie przyglądam się ptaszysku, które na
ziemi wydaje się o wiele potężniejsze niż w powietrzu. Pod szyją ma
charakterystyczny czarno-biały pasek, który mogłabym porównać do koloratki.
-
Wrzuć na luz – rudzielec wyrywa mnie z przemyśleń. – Albo wetknę ci tę łopatkę
do tyłka. A kysz! – ciska w papugę ową łopatką, a barwny ptak wzbija się w powietrze
podirytowany, krzycząc, że to ostatni raz, kiedy Gwen pali tu papierosy.
-
Zgaś, dobrze ci radzę – ponawiam prośbę.
-
Podaj mi dobry powód, mamo.
-
Nie chcesz mieć na sumieniu pięcioletniego dziecka.
Mały człowiek zaczyna się śmiać, a ze
słodkiego dziecięcego chichotu powoli przeistacza się to w coś świńskiego i
paskudnego, z trudem przypominającego śmiech. Dziecięcy rechot odbija się echem
od ziemi i drzew, po czym wraca do nas, pomnożony, wprawiając w wrażenie, jakby
była tu cała gromadka dzieciaków.
Mała wreszcie milczy, koncentrując się na
ostatnim tchu gorzkiego dymu, który kieruje prosto na moją twarz.
-
Mamo – wzdycha, rzucając niedokończonego papierosa na ziemię i bosą stopą turla
niedopałek w moją stronę.
-
Słucham – odpowiadam, krzywiąc się.
-
To był 2011 rok. Wczesna wiosna, początek miesiąca, za oknem ptaszki i nowy
sezon programów rozrywkowych. Ten
gówniany zespół mojego ojca, skomercjalizowany do cna, odkąd wydał swój ostatni
krążek, dawał właśnie koncert, a potem - jak zwykle - poszliście się pierdolić
w garderobie. Wszyscy słyszeli, jak jęczysz, jak gwiazda porno z długim stażem.
-
Oszczędź mi szczegółów.
-
Bierze cię brutalnie od tyłu. Zero uczucia, tylko pusta ochota wyplucia
nadmiaru emocji i wyżycia się cieleśnie na osobie, która nie zadaje zbyt wielu
pytań. Wszystko po to, by po siedmiu miesiącach udusić się w cierpieniu, w
twoim paskudnym cielsku. Jestem chora, mam niewykształcone narządy wewnętrzne,
a twoje ciało wywołuje poród. Jestem niedożywiona, bo wpadasz w depresję i
tracisz apetyt! Śmierć czai się nade mną, chociaż nie poczułam na skórze
promieni słońca, ani nie usłyszałam śpiewu taty. Powiedz, czym zawiniłam?
Jej usta przypominają jamę gada, w której
język jest wężem, rzucającym słowami jak jadem, który wgryza się głęboko w moje
serce raniąc i krzywdząc. Ruda kołysze się z boku na bok, tworząc wokół siebie
aurę pewnej siebie i zarozumiałej osoby.
-
Mój tatuś mnie kocha – ciągnie, nie dając mi dojść do słowa. – Ale dlaczego nie
kocha mnie własna mamusia?
-
Twoja mamusia cię kocha – wreszcie wyrzucam z siebie potok słów. – Kocha cię i
oddałaby za ciebie życie, ale tatuś zadecydował, żeby uratować mamusię… A ja
nie chciałam, to tobie należało się życie...
-
Kochasz to coś?
-
To dowód miłości, zwieńczenie mojego uczucia do tatusia.
-
Jesteś pewna, mamusiu?
Jej ironia boli, z sekundy na sekundę
czuję się coraz bardziej winna i choć nie ja bezpośrednio zadecydowałam o
poświęceniu Gwen w zamian za moje życie, odczuwam coraz większe poczucie winy.
-
To nie było świadome – odpowiadam drżącym głosem, zresztą moje nogi też trzęsą
się jak galareta. – Z początku byłaś mi obojętna, ale potem, gdy rzeczywiście
poczułam cię w sobie… pokochałam cię.
-
Żmijó-fka? Żmijófka! Tak, to była krew węża pita w Tajlandii z wujciem
Jordanem, która mnie wypalała. Potem tracisz na wadze, przypominasz
kościotrupa, zapominasz, że nie odpowiadasz jedynie za siebie, ale również za
inne osoby, w tym przypadku za swoje własne dziecko. Na koniec biegniesz przez
cały kontynent, żeby skopać dupsko doktorkowi, aż twój organizm poddaje się,
łącznie ze mną. Sprawiedliwość wybiera, sprawiedliwość wybiera, sprawiedliwość
wybiera, że to ciebie, kata i okrutnego człowieka, a nie mnie, niewinne
dziecko, mają uratować renomowani lekarze. Opowiedz mi proszę o zwieńczeniu
swojego uczucia do tatusia.
-
Gwen, kocham cię. Przestań.
-
Co za beznadziejne imię. Ile czasu zajęło ci wymyślenie tak żałosnego imienia?
Opowiedz mi Ram, czym się kierowałaś, nadając mi tak chujowe imię?
-
Gwen, kocham cię.
-
Zacięłaś się, czy co? Proszę, nie wmawiaj mi teraz, jakbyś mnie kochała i jaką
tworzylibyśmy zajebistą familię. Gdyby nie ty, żyłoby mi się z ojcem jak we
śnie! Byłabym kochaną córeczką tatusia, nosiłabym t-shirty z Kaczorem Donaldem,
a do szkoły nosiłabym robione przez tatusia kanapki z Nutellą. Wieczorkiem
trochę byśmy popłakali nad mamusią, która poświęciła życie dla małej Gwen.
-
Uwierz, gdybym mogła cofnąć czas…
-
Nie mogę na ciebie patrzeć. Widzę samotną, wydymaną przez los w dupsko babę, co
się nie może pozbierać po tym, jak pewnego dnia odebrano jej wszystko. W moich
oczach jesteś wypierdkiem, jesteś zerem. I pomyśleć, że mogłaś mieć wszystko:
mnie, tatusia, pieska labradora i dom z basenem, do którego wskakiwałabyś w
słoneczne popołudnia. Ale nie, życie jest przewrotne - tego dnia masz wszystko,
następnego dostajesz od niego w mordę. Uwierz, żyłabym pełnią życia, byłabym
ambitna i twarda. W moich żyłach płynęłaby krew muzyków, od najmłodszych lat
grałabym już na kilku instrumentach. Miałabym swoje małe fantazyjki, na
przykład potajemnie kochałabym się w Jonnym Deppie, nosiłabym w sobie kilka
wad, ale byłabym szczęśliwym człowiekiem, podążającym za głosem serca i przede
wszystkim za marzeniami.
Nie myślę za wiele, nie potrzebuję myśli,
by czuć to, co dzieje się w moim sercu i ciele. Wystarczy wyobraźnia, która
podsuwa mi na myśl to, jak teraz wyglądam - skruszona, objęta ramionami,
żałosna i słaba osoba, która czuje się, jakby stała na cienkim lodzie i nie
mogła zrobić kroku ani w przód, ani w tył.
Nie cofnie czasu, a gdy spróbuje ruszyć do
przodu, pewnie grunt załamie jej się pod nogami. Wiem jedno - gdybyś mógł
odczytać to, co dzieje się teraz w mojej głowie, pewnie byś się rozpłakał. Ale
zawsze jest druga strona medalu - czuję ulgę, że przyszło mi zmierzyć się
twarzą w twarz ze swoimi błędami i przyjąć je do wiadomości.
-
Kotek, żałuję, że Jared mnie uratował. Dalsze życie z tym bólem jest nie do
wytrzymania.
-
Żyj! Żyj z tym bólem! Żyj z tym bólem! Żyj z tym bólem! Żyj. Z. Tym. Bólem! –
wydziera się na cały głos i ucieka, kryjąc się za konarami drzew.
Więcej jej nie widzę. Słowa rudej wrzynają
się w moje ciało jak tatuaż, który zostanie ze mną do końca życia. Myśli buczą
mi w głowie, jak oszalały saksofon, dosięgając do niewiarygodnego hałasu, aż
wszystko nagle ucicha, gdy jedyna osoba, która została ze mną, podniesie głos.
-
Mamo, wstań.
Głos niebieskookiego brata Gwen jest jak
bandaż przyłożony do krwawiącej rany, który pieści zarówno uszy, uspokaja
oddech, ale i wprawia w niesamowity stan obojętności, nirwany.
-
Gwen płacze. Nie powinnaś czegoś z tym zrobić? Ramona, kochanie. Słyszysz mnie,
śpisz?
-
Zgwałcisz mnie teraz?
Chłopiec przysiada tuż obok mnie z
wymalowanym na twarzy bladym uśmiechem, kładzie dłoń po stronie serca i jej
małą powierzchnią stara się zatamować ranę, którą pozostawiła za sobą jego
własna siostra. Przymykam oczy…
…by
gwałtownie je otworzyć. Jest późna noc, mimo tego drzewa nie przestrzegają
ciszy nocnej i bezczelnie stukają w szybkę gałązkami, jakby chciały wprosić się
do sypialni. Pierwsze, co do mnie dociera, to ohydny odór dochodzący z mojej
osoby, wielka połać potu okrywająca me ciało i serce łomoczące boleśnie w
klatce. Tuż na nim leżała dłoń mężczyzny, który przez warstwę skóry i mięśni
próbował uspokoić jego szalony bieg.
-
Opowiedz mi, co to było? – spytał, świdrując mnie wzrokiem.
Pod pościelą panuje ogromna temperatura, a
na dodatek śmierdzi moim własnym moczem, który musiałam oddać podczas snu.
-
Jezu, przepraszam. To upokarzające…
-
Czekaj – złapał mnie za ramiona, powstrzymując od wyjścia z łóżka. – Nie
przejmuj się materacem, powiedz mi, co ci się śniło, że tak to przeżyłaś?
-
To chyba oczywiste – wzruszyłam ramionami, unikając dalszych tłumaczeń. – Muszę
to załatwić sama. Zaufaj mi.
Niebieskooki potrzebował krótkiej chwili,
by zrozumieć, do czego piję, ale uzyskanie od niego zgody nie było mu na rękę,
w końcu znał mnie i wiedział, że trudno się po mnie spodziewać czegokolwiek,
zwłaszcza konwencjonalnych wyjść z sytuacji. Troszkę sobie pomogłam,
zostawiając na jego ustach cichy pocałunek, po czym udałam się do łazienki,
dokładnie zatrzaskując za sobą drzwi, by nie zbudzić śpiących domowników.
Zmyłam z siebie klejącą warstwę słonego
płynu i przekręciłam kran, nalewając do szklanki chłodnej wody. Oparta o wannę
próbowałam uspokoić oddech, aż niestety mój wzrok utkwił we własnym lustrzanym
odbiciu, na które padało księżycowe światło. Haustem wypiłam kilka łyków, aż nie
wytrzymałam ciśnienia panującego w mojej czaszce; wylałam resztę wody i
rzuciłam kubkiem w odległe na kilka
metrów lustro, które nie miało szans z ciężkim przedmiotem.
To nie był smutek, to nie była desperacja,
to była ochota zniszczenia i zrównania z ziemią wszystkiego, co przypominało mi
kim byłam albo nadal jestem. Pozostałości lustra rozjebałam bezpośrednio
rękami, po czym zsunęłam się na podłogę i zakryłam twarz, maskując dziwne
odgłosy, wydobywające się z mojego gardła. Cokolwiek mówiłam, słyszał to cały
dom, a jednak nikt nie przyszedł mi na pomoc, bo wiedział, że z tym problemem mogę
pomóc sobie tylko ja sama.
Minęły trzy doby, trzy dobry pełne
dziwnych spojrzeń, pytań zadawanych za moimi plecami i jeszcze więcej pejoratywnych
opinii o moim stanie. Tak, wiem, że jest ze mną źle. Drażniąca przepaść między
pięknym krajobrazem wyspy, a moim ponurym humorem, udzielała się każdemu, jak
choroba przenoszona powietrzem, dzięki czemu czułam się tu jak niepotrzebny
odludek.
Moi przyjaciele rozumieli, oni wszyscy
rozumieli. Przez jakiś czas. Nagle ponura dziewczyna musiała zrobić coś, czego
nie mogła. Musiała posunąć się dalej. Winiono mnie, że uparcie stoję jedną nogą
w cieniu przeszłości, podczas gdy powinnam spróbować ruszyć do przodu.
Nie mogłam. Nie potrafiłam.
Każdy,
kto nie rozumiał, grał w plażówkę, a reszta (było to kilka osób) próbowała ze
mną rozmawiać.
Piękna,
acz monotonna pogoda towarzyszyła nam tego dnia, gdy Amy wyciągnęła mnie z
balkonu na spacer, oczywiście kryjąc za tym większy spisek. Od paru dni
należała do tej grupy osób, które mówiły o mnie za plecami, ale nie czułam się
obgadywana, wręcz przeciwnie - Amy zawsze chodziło o moje dobro.
-
Jak się trzyma Jasper? – spytałam obojętnym tonem, nie chcąc kolejny raz być
ofiarą niezręcznej ciszy, która świetnie nadaje się na koniec konwersacji.
-
Mam przy sobie jego zdjęcia. Chcesz? – spytała z uśmiechem.
W duchu zaśmiałam się z jej sprytu, kiedy
nie dając po sobie niczego poznać, jej plan sprawdza się krok po kroku. Co jak
co, ale intencje Amy były jednoznaczne - przywrócić starą Ramonę.
-
Jeśli musisz… – odburknęłam, wachlując na siebie kapeluszem.
Plaża przypominała patelnię, tylko
masochiści wychodzili na ten upał. Tymczasem Amy, z notatnika, w którym trzymała mnóstwo
niepotrzebnych notatek, wyciągnęła parę małych zdjęć, ewidentnie wyciętych z
większych sztuk. Nie chciałam zagłębiać się w powodzie, dla którego wycięła
swojego faceta z tego zdjęcia, choć przez krótką chwilę poczułam w sobie dziwną
mieszaninę uczuć, w końcu to moja przyjaciółka i powinno interesować mnie jej
życie. Ale to była krótka chwila, która przeminęła z wiatrem.
-
Ma już roczek – podała mi pierwszy kwadracik, przedstawiający uśmiechniętego od
ucha do ucha, ubabranego na twarzy małego chłopca z rozbieganym wzrokiem.
Chwilę przyglądałam się małemu
człowiekowi, aż przełożyłam wzrok na kolejne i ostatnie zdjęcie, na którym
Jasper z całkowicie poważną miną układał kolorowe klocki.
-
Będziesz dobrą mamą – podsumowałam cicho.
Widać było jak na dłoni, że Amy, mimo
marnego zawiązania znajomości ze swoim bachorkiem, będzie kochała swoje
dziecko. Ach, fakt, że moje obie przyjaciółki - Chenault i Amy - mają to, czego ja zapewne nigdy mieć nie będę,
rzeczywiście wzmacniał moje poczucie stabilności.
Przestałam liczyć te momenty, gdy ogarniał
mnie smutek, bo za każdym razem, kiedy o nim zapominałam, na horyzoncie
pojawiły się potencjalne powody do wylania z siebie kilku kolejnych łez.
-
Ram – przyjaciółka zatrzymała mnie przy sobie. – Nie wiem co czujesz, ale bez
względu na wszystko będę przy tobie.
-
Musisz wychowywać syna, nie niańczyć niepełnosprawną umysłowo wariatkę…
-
Jesteś dla mnie tak samo ważna – uparła się.
-
Wiesz co jest najgorsze? – urwałam, czując nagły impuls. – Że życie toczy się
dalej. Że wskazówki zegara nie stanęły. Że po nocy nastaje świt, a potem dzień.
Nie potrafię dogonić tych zmian, gubię się w sobie.
Amy Stone wbiła we mnie swoje penetrujące
spojrzenie i zmarszczyła brwi, pogrążona w myślach. Sądziłam, że to koniec
konwersacji, gdy cisza trwa dłużej niż kilkadziesiąt sekund, póki nie wtrącił
się Jordan.
-
Ram – uśmiechnął się do nas głupkowato, podchodząc z pobliskiego baru. – Nie
chcę być wścibski, ale to lustro mogło kosztować fortunę. Ta całą wyspa
kosztuje pewnie więcej niż portret „Damy z łasiczką”.
-
Kochany – Amy odżyła. – Proponuję ci odejść. Nie chcemy cię tutaj.
-
Śniła ci się Gwen? – brunet nie poddawał się tak łatwo.
-
Dwójka moich dzieci. Właściwie wszyscy ci, których nie mogę mieć.
Zza chmury, rzadkiego zjawiska w tych
rejonach, pojawiło się całe stado ptaków, tych kolorowych, przepięknych istot
zamieszkujących skrawek ziemi. Nie widziałam tu wiele zwierząt, dlatego ten
akcent przyprawił mnie o uśmiech na twarzy. Amy i Jordan spojrzeli podejrzliwie
na siebie.
-
Chodź z nami. Tam jest dużo cienia – mruknął chłopak.
Przy małej pomocy dwójki przyjaciół
przysiadłam na ciepłym piasku, gotowa wysłuchać ich marudzenia.
-
Wiesz, bez urazy, ale koszmarnie wyglądasz – Jordan delikatnie uniósł kąciki
ust. – Jesteś pewna, że nie macie Tarantuli w sypialni?
-
Widzieliście te ptaki? – zignorowałam jego zaczepkę, uśmiechając się od ucha do
ucha. – Szkoda, że takie nie latają w Kalifornii.
-
Nie słuchaj go, opowiedz mi, co wtedy ci się śniło? – wtrąciła Amy.
-
Gwen… Tim… Wyspa… – wybełkotałam,
oddzielając słowa dłuższymi przerwami.
-
Jordan, martwię się o nią. Ona nie jest sobą – jęknęła, wymachując rękami.
Na palemce, pod którą znaleźliśmy cień, siedziało to
ogromne ptaszysko, bezpośrednio gapiące się we mnie jak w swój obiad, albo
wręcz przeciwnie, swoje kochane maleństwo, co się właśnie wykluło.
-
…trzeba ją wydostać z tej piekielnej wyspy…
-
…chyba sobie jaja robisz…
-
Popatrz na mnie – Amy stanowczo, acz delikatnie ujęła mój podbródek, zmuszając
do spojrzenia. – Widzisz teraz te ptaki?
-
No tak, jeden nich jest nad nami. No popatrzcie, tam jest!
Oboje rzucili wzrokiem na drzewo,
wytężając wzrok, jakby byli ślepi, po czym z bladymi twarzami skupili się znów
na mnie.
-
Trzeba ją stąd wziąć.
I wtedy zasłoniłam uszy, przewidując
nużący wykład Amy o krokach, jakie trzeba począć, aby poprawić mój stan.
Przymknęłam oczy.
Dochodził wieczór, rozgrzane powietrze
uciekło w głąb wyspy, zostawiając na jej obrzeżach miejsce chłodnemu wiatrowi
znad oceanu. Jak parę dni wcześniej zapowiadał Kapitan Shannon, postawiono
ognisko, wokół którego bawili się obcy ludzie, o których istnieniu nie miałam
pojęcia. Później, od samego Jareda, dowiedziałam się, kim są i dlaczego muszę
się z nimi integrować, narażać na kolejne oceny z ich stron.
Czasem lepiej jest być samotnym, bo wtedy
nikt nie może cię oceniać i skrzywdzić.
-
Chcesz powiedzieć, że po drugiej stronie wyspy jest apartament?
-
Trudno to określić apartamentem. To raczej skupisko małych chatek z trzciny i
drewna, a wyspa jest na tyle duża, że nie wchodzimy sobie w drogę.
-
Widzę – warknęłam, obserwując rozgoryczona półnagie, piękne ciała młodych lasek,
bezwstydnie tańczących jak tanie kurwy. A Jared siedział obok mnie jak ofiara,
zmuszony do udawania pogrążonego w żałobie ojca, chociaż w rzeczywistości
chętnie przykleiłby łapę lub dwie do tych młodych panienek. Aktualnie jego
dziewczyna nie miała ochoty nawet się przytulić. Ba, ona ledwo się do niego
odzywała!
-
Przeszkadzają ci? – spytał mnie.
-
Mieliśmy być tylko my, a nagle okazuje się, że jest z nami wioska pełna ludzi.
-
Nikt nie każe ci z nimi rozmawiać – wycedził, chwilę potem orientując się, że
pograł ze mną za ostro i przesadził.
Ale teraz to nie miało znaczenia. Nie
chciałam żałoby, nikt nie miał na mój rozkaz chodzić w czarnych szatach i
opłakiwać Gwen, ale należało mi się trochę czasu by odetchnąć. Moje dojście do
siebie mogło zająć od kilku miesięcy do kilku lat.
-
A pobaw się z tymi dziewczynami, bo ja mam dość – odpowiedziałam w tym samym
tonie i odeszłam, obejmując się rękoma.
Nie dogonił mnie, albo nawet nie próbował.
Ciemny, opustoszały apartament zagościł
mnie w swoich (nie) skromnych progach, kusząc, abym odcięła się od całego
świata w wannie z hydromasażem. Zdjęłam ciuchy i zatopiłam się po czubek nosa w
wodzie, pozwalając płynowi otoczyć mnie swoim przyjemnym, ciepłym dotykiem.
Żyję, żyję, żyję, żyję z tym bólem.
Jak żyć z poczuciem utraty i wyrzutami
sumienia?
Nie.
Po szybkiej kalkulacji i przeliczeniu
wszystkich „za i przeciw”, otworzyłam usta, pozwalając strumieniowi wody pokryć
mnie w środku, łapiąc się krawędzi wanny mocno i uparcie, aż w ułamek sekundy
przed momentem utraty kontaktu, ktoś wyciągnął mnie z wody.
-
…skopię… nie usiądziesz… ego… nienawidzę…!!!
-
A ja ciebie – wybełkotałam, rozpoznając znane dłonie.
To potrwało około kwadransa, póki nie
zaniósł mojego wątłego ciała na łóżko, gdzie okrył świeżym kocem. Jego
warczenie, przesycone przekleństwami, przerodziło się w żałosny lamet, gdy ujął
moje nadgarstki do twarzy i dokładnie im się przyjrzał.
-
Mam ochotę walnąć cię z ten pusty łeb! Mam ochotę… Mam ochotę…!!!
-
No uderz mnie – podpowiedziałam, szczerząc się do sufitu.
-
Żebyś wiedziała! Ciebie puścić wolno do domu, to jak skazać na śmierć! Mogę ci
dać jakikolwiek kredyt zaufania!?
-
Zabiłam ci dziecko. Uderz. Walnij. Kopnij. Połam, a na końcu skręć szczękę.
Wiem, że to potrafisz.
I dostałam w tył głowy, ale tak słabo i
bez użycia siły, że ledwo poczułam.
-
Co to miało być?
-
Ramona! – krzyknął, wbijając palce w moje ramiona. – Jak śmiesz po tym
wszystkim…
-
Śmiem. I, tu niespodzianka, będę próbowała aż do skutku.
Zamilkł zszokowany, ani nie drgnął.
-
No dalej, tym razem silniej. Pokaż, że masz jaja.
-
Dlaczego chcesz nam to zrobić? – spytał, z trudem panując nad głosem.
-
Wam? Nie mam niczego do was, wręcz przeciwnie. Chcę pomóc sobie. Wy nie macie
pojęcia, jak to boli.
-
Może i masz rację. Nie wiedziałem o istnieniu Gwen, póki nie wezwano mnie do
szpitala, a gdy zapytano mnie o podjęcie decyzji, nie miałem wątpliwości, że to
ty masz przeżyć. Kochałem i będę kochać tylko jedną z was. Ale cokolwiek się
wydarzyło, nie pozwolę ci odejść. Wyobraź sobie pustkę, jaka po tobie zostanie.
Dla Amy, dla taty, dla mnie?
-
Przykro mi. No dawaj, walnij mnie w pysk.
-
Nigdy cię nie uderzę.
Ouch, widocznie stwierdził, że to „coś”
chwilę temu nie zaliczało się do użycia siły.
-
A jeśli powiem, że po odzyskaniu czucia w nogach pójdę do kuchni po nóż i
przetnę sobie aortę, to choć trochę cię to zmobilizuje?
-
Ram, skarbie, aortę masz w klatce piersiowej – uśmiechnął się pierwszy raz od
dawna.
-
Dobrze wiedzieć – mruknęłam.
-
Ram, jeśli byś odeszła, bezwzględnie poszedłbym za tobą.
-
Zamknij się – wycedziłam ostro.
-
A co byś zrobiła, gdybym teraz to ja poinformował cię o swoich planach o
samobójstwie?
-
Przywiązałabym cię do łóżka. Oczywiście żebyś nigdzie nie mógł się ruszyć. Przy
okazji mógłbyś być nago, żeby Jordan mógł cię malować. Taki człowiek
Wirtuwiański w wykonaniu Jareda Leto.
-
Pomysłowe – parsknął, pokazując szereg białych zębów. – Ale ja nie chcę cię
wiązać do łóżka. Ty sama musisz się do niego przywiązać. Sama musisz chcieć…
Ram, czy zawsze taka byłaś? Nie. Gdy cię poznałem, skakałaś na łóżku z gitarą w
rękach i tworzyłaś genialne solówki na szczęściu strunach! Pamiętasz to
jeszcze?
-
Nie były takie genialne – zaprotestowałam.
Jezu, kiedy ja grałam na gitarze!?
-
I odkąd mnie poznałaś, jesteś w coraz gorszym stanie – podsumował zwięźle i
krótko.
-
Ja… To nie twoja wina.
-
Może jednak moja?
-
Bullshit. Z tobą czy bez ciebie, moja matka nadal miałaby mnie w dupie, z tobą
czy bez ciebie, rudy olbrzym zrobiłby mi to w ciemnej kamienicy. Z tobą czy bez
ciebie, byłabym taka, jaka jestem, bo nie z tobą, ani nie ze światem mam
problem, lecz z samą sobą.
-
Ram… kocham cię.
-
Nie chcę. Twoich. Tłumaczeń – syknęłam.
Cisza obezwładniła całe pomieszczenie,
tworząc między nami niezręczną pustkę, która miała zakończyć tę bezsensowną
dyskusję. Zastanowiłam się, o czym myślał teraz Jared i czy naprawdę miał w
sobie resztki nadziei, że nam się uda, czy w ogóle jesteśmy w stanie wrócić do
raju, w jakim żyliśmy sobie we dwójkę całkiem niedawno.
Pewnie w moich słowach, po moich planach
na przyszłość (które powiązane były z nożami i wanną), nie wierzył już nawet w
to, że kiedykolwiek pokocham go tak, jak kiedyś. Czy w ogóle go kocham?
Uniósł wzrok prosto na mnie, a ja uciekłam
gdzieś w kąt pokoju, czując, że podnosi mi się ciśnienie, a serce rozpoczyna
rytm jak u maratończyka. Zbliżył się do mojego mokrego, świeżo wyciągniętego z
wanny ciała, i ucałował moją twarz.
Kurwa, on się ze mną żegnał, czy wręcz
przeciwnie - prosił o więcej czasu? Tkwiłam w miejscu, tak jak parę dni temu,
niezdolna do ruchu, jednak nie było to związane z brakiem pewności siebie czy
strachem, po prostu brzydził mnie jego dotyk. Nie chciałam jego dotyku, ani
uczucia, które wyznał przed sekundą.
-
Przestań… – szepnęłam delikatnie, odpychając go.
Ostatnie co chciałam, to go zranić,
odepchnąć bez serca. Jared przygniótł mnie ciałem, jego rozochocone serce
zapragnęło mnie i mojej odpowiedzi, lecz nie uzyskał jej. Z rękami leżącymi
wzdłuż ciała i wyprostowanymi nogami, nie odpowiadam na żadne z jego zawołań.
-
Mówię, żebyś przestał.
Jego ruchy stają się urywane, wściekłe. Za
wszelką cenę próbuje mnie ocucić, całuje i gryzie moją szyję, ręką zniża się do
poziomu krocza.
-
Chryste, przestań – warczę, niemal zezłoszczona, że mnie nie słucha, zachowuje
się, jakby miał zatyczki w uszach.
Jego klatka piersiowa stoi w miejscu, nieporuszona
przez moje prośby i protesty. Wydaje się głuchy na moje błagania, aż stanowczo
podnoszę głos. Zupełny brak reakcji zwrotnej mobilizuje mnie do ostatecznej
linii obrony. Biorę zamach i z całej siły nokautuję go ciosem w twarz.
I uzyskał swoją odpowiedź.
-
Powiedziałam „nie”!
Uciekam, uciekam, uciekam, uciekam,
uciekam, uciekam, uciekam, uciekam, uciekam, uciekam nad wodę, upadam na
wilgotne dno morskie i patrzę zza kurtyny łez na niekończącą się oceaniczną
otchłań, dzielącą mnie od domu.
Nic tam nie widzę, żadnego światełka,
tylko niebo usiane jest drogą mleczną, a księżyc w pełni oświetla mi drogę. Z
ciemności na wchodzie z wyciem nadciąga wiatr, siekający biczem morskiej bryzy.
Bezsilność zżera mnie od środka, jak
korniki, pożerające drzewo. Co prawda, te insekty robią to przez długie lata,
ale mam wrażenie, że moje myśli robiły ze mną dokładnie to samo.
I wtedy widzę w bliskiej odległości dwie
kobiece sylwetki, zbliżające się do mnie szybkim krokiem. Mam nadzieję, że to
Amy i Chenault, jednak gdy słyszę ich głosy, nadzieja po prostu pęka jak bańka
mydlana. Wydaję mi się, że widziałam je na ognisku, choć fakt, że nikomu się
specjalnie nie przyglądałam, wprawia mnie w lekkie powątpiewanie.
-
Hej, ocean wyrzucił syrenkę na ląd! – chichocze jedna z nich, a ja zakrywam
swoje intymne miejsca nogami i rękami.
-
To ty jesteś Ramona! – robię krzywą minę, widząc, że siadają obok mnie. – Przyjechałaś
z braćmi Leto jachtem?
-
Tak.
-
A więc to o tobie mówili przy ognisku!
Ich głosy to szczyt irytacji, brzmią jak
kastrowane małe pieski po posypaniu ich strun głosowych cukrem.
-
Ta, wszyscy lubią mnie obgadywać, szacować ile dam radę przeżyć i takie tam –
odpowiadam ironicznie.
-
Hihi, Dziada takiego przybitego to nie widziałam z kilka lat. To chyba przez tego
bachorka, co go poroniłaś, nie?
-
To już wszyscy wiedzą? – zapytałam, gapiąc się w ciemny odcień granatu na
niebie.
Przy okazji ścieram szkliwo na zębach,
szurając górnym rzędem zębów o dolny, pewna, że wyspa zna już moją historię.
-
Shannon to istna kopalnia informacji, co nie?
Śmieją się, a ja wyobrażam sobie, jak
zamykam im te szerokie ryje grubym kutasem.
-
Wiecie… – patrzę na obie z nietypowym uśmiechem, który mógłby przybrać główny
bohater Lśnienia. – Co byście
powiedział na zabawę w chowanego? Ja policzę do dziesięciu, a wy w tym czasie pójdzie się schować tak, abym
was nigdy, kurwa, na swojej drodze nie spotkała. Gotowe?
Odchodzą zdziwione, a potem kłapią tymi
gębami o rzeczach, o których nie mają zielonego pięcia.
Cisza, samotność, ciemność są teraz moim
przyjaciółmi, którzy skutecznie osłaniają mnie od rzeczywistości. Wstaję,
otrzepuję się z piasku i idę brzegiem wody.
Docieram do zaułku na samym krańcu plaży,
zakrytego kotarą zielonych liści i ukrytego od ludzkiego oka. Niewidzialna siła
zaciąga mnie do wnętrza, karząc wejść tam i odkryć tajemnicę. Jest tam bardzo
ciemno, tak bardzo, że nie widzę, co smagnęło mnie w pierś, raniąc do krwi.
Mam ranę po stronie serca, ale ignoruję
pieczący ból. Po omacku idę dalej. Księżyc rzuca nikłe światło, niczym lampion
w zamglonej ulicy, pokazuje mi kolorowe
papugi ukryte w gałęziach drzew, które zmorzył głęboki sen. W koronie jednego z
drzew ugrzązł latawiec, a jego ogon powiewa na wietrze, niczym ogon dzikiego
kota, który wyleguje się na słońcu.
Stąpam po piasku, moje marne poczucie
orientacji mówi mi, że jestem w środku „pomieszczenia”. Potykam się o coś,
lekko zdenerwowana patrzę pod swoje nogi.
Nadepnęłam na babkę z piasku.
Po chwili analizy sytuacji w jakiej
postawił mnie los, przyjmuję go ze spokojem do wiadomości, siadam przy
piaskowej budowli. Rozglądam się wokoło, szukam kogoś, czegoś, szepczę imiona,
bojąc się, że mogę kogoś spłoszyć, bądź przestraszyć.
Szukam śladów małych stópek na piasku,
jakichkolwiek dowodów, że tu byli.
Jak
odróżnić iluzję od rzeczywistości - pytam się w duchu.
I wtedy kotara do mojego małego raju
otwiera się, zza niej przebijają białe strumienie światła latarki. Kilka osób.
Wsłuchuje się w ich podniesione głosy, ale każdy bredzi tylko o mnie, o moim
pulsie i o mojej zasranej ranie na piersi. Nikt nie powiedział ani słowa o
babce z piasku, ani o latawcu zaczepionym o gałęzie drzew.
Życie toczy się dalej. Za cztery godziny
zacznie świtać.
-
Jordan, ty ofiaro! Jak mogłeś zostawić jej paszport w apartamencie!?
-
Myślałem, że miałem go ze sobą… Kurczę, przepraszam… Musiał mi wypaść, gdy
biegłem tu z trzema ogromnymi walizkami na plecach!!!
-
Bez paszportu Ramony nie wydostaniemy się z Meksyku!
-
To idź po niego, droga wolna, przeczesz wyspę wzdłuż i wszerz, to na pewno go
znajdziesz! Dać ci mój grzebień do czesania!?
-
Ej, wy tam, na dole! Nie chcę was poganiać, ale mój brat budzi się codziennie o
ósmej rano i idzie na jogging.
-
Odpalaj silniki, Shan! Ty tylko kawałek papieru… A masz jej dowód osobisty?
Może uda nam się na nim minąć granicę?
-
Amy, chyba nie uważasz, że wezmą Ramonę za Meksykankę? One są grube, noszą
sombrero na głowie, a na plecach koszyki z papryczkami chili! W ilu procentach
ona ci przypomina Meksykankę? No w ilu? Dwóch? Jednym?
-
Błagam, bo za chwilę twoja twarz spotka się z kaktusem.
-
Kochacie się – jęknęłam zachrypniętym głosem.
Mój ogólny stan ciała i umysłu pozostawał
wiele do życzenia - czułam się, jakbym przespała dwadzieścia godzin w jednej
pozycji, w trumnie.
-
Skarbek! – krzyknął ogłuszająco brunet.
-
Przymknij jadaczkę! – kobieca dłoń wylądowała na mojej obandażowanej lewej
piersi. – Jak się czujesz, kochanie?
-
Po co wam mój paszport? – zadałam szybko pytanie.
-
Widzisz… Robimy wycieczkę do Los Angeles. Wracamy. Tylko nasza trójka.
-
A Shannon? – skrzywiłam się.
Lewa pierś, dokładnie w tym punkcie, gdzie
Amy trzymała dłoń, lekko mnie szczypała i swędziła. Wysiliłam umysł, starając
się sobie przypomnieć, gdzie się tak urządziłam.
-
Pokazał swoje dobre serduszko i postanowił nam pomóc. My chcieliśmy opuścić
wyspę, ale nie mieliśmy jak, w końcu tylko Shannon ma patent na sterowanie
jachtem. Z kolei szanowny pan Leto chciał się pozbyć nas, a łódź sterować
potrafił. To się nazywa kompromis.
-
Jakie to honorowe z jego strony… – zakpiłam. – A Jared?
-
Wszyscy na tej łodzi wiemy, że Jared nie opuściłby cię na krok, a co dopiero
pozwolił wypłynąć. No to sami wypływamy, czy mu się to podoba, czy nie. Shannon
pewnie będzie miał u młodszego braciszka małe spięcie, że śmiał cię wywieźć na
ocean i to za jego plecami, ale to już nie nasza broszka – wyjaśniła w wielkim
skrócie Amy.
Widać było, że goni ją czas.
-
Odpalaj! – krzyknęła na górę.
W kilka sekund ogromne wiertła jachtu
ruszyły, a łódź opuściła wysepkę.
-
Jest 8:01! Zdążyliśmy! – ucieszył się brunet. – Chciałbym widzieć teraz minę
tego napakowanego Narcyza.
-
A ja nie chciałabym – szepnęłam ze łzami w oczach. – Nie chciałabym widzieć
jego smutku, a potem wściekłości, że go tak okłamaliśmy, my wszyscy! Pewnie
teraz wstał, przeciągnął się i zauważył, że mnie nie ma. Biega po całym domu,
obawiając się najgorszego, a potem zobaczy, że nie ma was, ani Shannona.
Pobiegnie na molo i zobaczy puste miejsce po jachcie. Amy – patrzę na nią z
przykrością. – Może nie był idealny, może zranił mnie kilka razy, ale... ale
mnie kochał. Uratował mnie tak wiele razy, że przestałam liczyć. Tu nie chodzi
tylko o te sytuacje, gdy byłam w prawdziwych tarapatach, on za każdym razem
poprawiał mi dzień. Nie chciał mnie wypuścić, bo bał się mnie kolejny raz
stracić, a gdyby nie twoja interwencja… pewnie obudziłabym się obok niego, może
i nie wtulona w niego i nie uśmiechnięta od ucha do ucha, ale mimo całego syfu,
jaki mam w czaszce, byłabym na chwilę szczęśliwa. Chociaż na te chwilkę. Czy ta
chwilka nie jest warta, żebyśmy zawrócili?
-
Chcesz zawrócić? – Amy nie kryła swojego szoku.
Pokiwałam kilka razy w górę i w dół,
wprawiając moich obu towarzyszy w długie milczenie. Co za ironia losu. Gdy był
blisko mnie, nie chciałam na niego patrzeć, omijałam go i rozmawiałam tylko,
gdy musiałam lub sytuacja tego ode mnie wymagała. A teraz, z każdą mijającą
milą morską, rosła wprost proporcjonalnie moja tęsknota i chęć wskoczenia w
jego ramiona.
-
Ramona – blondynka odgarnęła zbłąkane włosy z twarzy. – Nikt nie powiedział, że
to koniec i ostatni raz się z nim widziałaś. Ja osobiście twierdzę, że źle na
ciebie wpływał i za każdym razem, gdy do niego wrócisz, wróci i ból. Dojdziesz
do siebie, nie wiem ile to potrwa, może tydzień, może miesiąc, a może i rok.
Ale jeśli tylko poczujesz się znów kompletna i szczęśliwa, nie będę się
wtrącać, zejdę ci z drogi. A teraz – wzruszyła chudziutkimi ramionami. – Jared
jest odcięty od nas na całej siedem dni - w dwa dni dopłyniemy na stały ląd,
Shannon spędzi na nim dzień, to już trzy. Potem znów dwa dni na przyjazd
Shannona na wysepkę i jeśli Jared się uprze, a na sto procent tak będzie,
Shannon będzie zmuszony zawieźć Jareda na stały ląd. Nie musimy się go obawiać
przez cały tydzień, ani potem, bo coś wymyślę. Nie znajdzie nas za Chiny
ludowe.
-
Lubisz rządzić moim życiem, nie? – odmruknęłam cicho.
-
Lubię ci je ratować.
I
minęły dwa dni, bardzo ciężkie i długie dni, gdy każdą chwilą byłam przy nim,
zastanawiając się, co robi, czy jest zły, czy wariuje, czy łapie się za głowę,
a może czuje ulgę, gdy mnie tam nie ma? Shannon przynajmniej okazał się słowny
- w dwa dni dobiliśmy do portu, jacht starszego brata zacumował gładko na
wolnym miejscu, pozwalając go nam opuścić.
Kapitan niechętnie wziął w swoje
umięśnione barki nasze walizki, nie zrzucając wszystkiego na Jordana, któremu
robiło się niedobrze na myśl o sześćdziesięciokilogramowych torbach. Oczywiście
starszy brat nie okazał się tak uczciwy, jak sądziła Amy, gdyż zaraz po
unieruchomieniu łajby, poinformował nas, że musi zrobić zapasy żarcia na wyspę,
w tym ryż i mielonkę w puszcze. Shannon to Shannon, zawsze znajdzie dla siebie
profity.
-
Problem to okazja, tyle że w przebraniu. Musiałem uzupełnić braki w spiżarni! –
zaśmiał się, łapiąc za głowę. – No dobra… – urwał, widząc czerwoną na twarzy
Amy, dyszącego Jordana i moje łzy na policzkach.
-
Na wyspę nie dociera gołębia poczta, nie wyślecie Jaredowi pocztówki z
krajobrazem LA… Mam mu coś przekazać, jakąś wzruszającą puentę waszego związku
w stylu „to wszystko twoja wina, zasrany draniu!”? – spojrzał zabawnie na mnie.
-
O nie, Shannonie Leto – głos zabrała Amy. – Ja mam tylko wiadomość dla ciebie.
Za kilka tygodni braku wsparcia i szacunku do Ramony, za upokorzenie, na jakie
ją wystawiłeś, za obgadywanie jej, rozmawianie o niej w złym tonie, opowiadanie
zmyślonych historii, to ty zasługujesz na przydomek zasranego drania. A
Jaredowi…
-
Jaredowi podaj to – wtrąciłam szeptem.
Z prawej kieszeni walizki Amy wyciągnęłam
bordowe opakowanie na biżuterie, w którym leżał mój prezent urodzinowy -
srebrna bransoletka z serduszkiem, na której wygrawerowano nasze inicjały.
-
Nie chcę być niemiły, ale pewnie wyrzuci bransoletkę za okno.
-
Po prostu mu ją podaj i powiedz, że go kocham. I że wrócę, ale nie dzisiaj.
-
Super, mogę już iść? – starszy brat ziewnął ostentacyjnie.
-
Idź, udław się tym ryżem i mielonką – warczała Amy.
-
Adios! – zasalutował nam i odszedł, bębniąc palcami o spodnie.
Bez problemu dostaliśmy się na lotnisko,
nadaliśmy bagaż i kupiliśmy bilety. Jordan miał rację, nie wzięto mnie za
Meksykankę, próbującą wyemigrować do Stanów. Widocznie spuchnięte oczy i akcent
mówiły za siebie. Pobyt w metalowej puszce był kwestią kilku godzin, a plan
mojej przyjaciółki wypełnił się w dużej mierze. Teraz trzeba mnie tylko nauczyć
żyć normalnie.
W domu, w naszym kochanym apartamencie
w Downtown, tym, gdzie pierwszy raz się
spotkaliśmy, blondynka bez cienia zmęczenia usiadła przy laptopie i wpisała
adres agencji nieruchomości, zajmującej się sprzedażą domów.
A ja padłam obok Jordana na sofę, milcząc
albo na przemian cicho płacząc. Uciekam od swojego przeznaczenia, jak tchórz,
jak ostatni cykor. A przeznaczenie tak łatwo się nie podda i będzie mnie
ścigać…
~*~
Bum
headshot Jordanem geniuszem i pa pa.
KOMENTARZE
BEDĄ WŁĄCZONE POD EPILOGIEM