wtorek, sierpnia 20

20. Rzecz o smutnych dziwkach

    Stos róż. Czerwonych jak krew. Ich zapach ciąży mi w płucach drażniąc nozdrza słodkim, niemal upajającym afrodyzjakiem. Upadające po trochu płatki wirują jak roztańczone baletnice i lądują na moim ciele. W ustach sucho jak cholera. Źrenice powiększone jak u ćpuna; próbują wytłumaczyć zjawisko niewytłumaczalne. 
    Sufit pokryty jest morzem płatków róż śmiejących się w twarz prawom fizyki; mnożących się tworząc coraz to nowe połacie czerwieni. Spora partia urywa się od reszty i ulatuje w moim kierunku. Zjawisko może i by przemknęło niezauważone pośród dziesiątek innych nadzwyczajnych snów, jednak szybko, z nierównym biciem serca, stało się pasjonującym koszmarem, bowiem pośrodku leżała ona. Przez moment tkwi w błogich objęciach Morfeusza oddychając płytko, póki nie unosi dłoni i nie przeciera zamroczonych snem powiek. Rzęsy trzepoczą jak skrzydła gołębia. Nagie ciało pokryte skąpo płatkami róż, wije się ponętnie; od tej chwili zegary stają, a jej taneczne biodra ustanawiają nowy rytm. Podążam wzrokiem wzdłuż nóg dziewczyny przez pokryte płaszczem kwiatów łono, po brzuch i piersi. Gdy spotykam na drodze jej oczy, mój oddech staje, przesiąknięte słodkością płuca wtórują. Mam wrażenie, że moje serce eksploduje, jak potraktowane zabójczym ciosem Czarnej Mamby z filmu Tarantino, bowiem za każdym razem gdy widziałem jej twarz, czy to na zdjęciach czy w snach, odczuwałem przytłaczające uczucie niewiedzy. Skrywała pod powłoką nieczytelne emocje i niewypowiedziane słowa, tak było i tym razem, kiedy miałem do czynienia z osobą, którą doskonale znam, jednak nic o niej nie wiem. Zielone oczy błyszczą. Usta, namiętnie czerwone, uśmiechnięte zalotnie. Rude, zachodzące w czerwień włosy zlewają się z różanym tłem. 
    Czuję jak płuca odmawiają mi współpracy, oddech nie jest już płytkim śniącego człowieka, a urywanym rzężeniem. Oczy szczypią jakbym miał alergię. Dziewczyna podnosi znowu smukłą rękę i kieruje nią do twarzy powolnym, bajecznym ruchem. Z towarzyszącym jej spokojem na twarzy rusza nadgarstkiem w geście powitania. Nie rozumiem. Nie jestem w stanie wysilić umysłu ani ciała do pracy, bo jedno jak kotwica ugrzęzło w miejscu, a drugie uwięziła góra kwiatów, jak łańcuch schwytanego więźnia. Czy jestem ofiarą tortur? Odpowiedzi szukam w jej oczach, zielonych jak malachit i odczytuję w nich inne zamiary niż sprzed pół minuty. Spogląda na mnie obdarowując mnie jadem. Dygoczę, ciało wygina się w ostatnim spazmie bólu. Sny są niezależne, nie potrzebują naukowego uzasadnienia. Mimo to niczego bardziej nie pragnę, niż zrozumieć dlaczego jedną chwilę później delikatna dłoń zamknęła mi oczy.
    Wyrwałem się z pozycji leżącej, łapczywie łykając duszne kalifornijskie powietrze. Syknąłem pojedynczo przekleństwo z poranną flegmą w gardle i odchrząknąłem mrużąc oczy przed porannym słońcem. Kiedy oddech się wyrównał a wzrok przyzwyczaił do światła, poczułem ruch po drugiej stronie pogniecionego łóżka, więc uniosłem z wysiłkiem ciężką głowę i zerknąłem na nią – dwudziestolatkę o francuskich rysach i naturalnych kasztanowych włosach. 
- Miałeś zły sen – brzmiało to bardziej twierdząco niż pytająco, a że na więcej nie pozwoliłby mój spaczony mózg, nie kwapiłem się na poranne grzeczności. Zamiast tego położyłem się na brzuchu i dokładnie przyjrzałem jej twarzy. Zastałem spokój, pod którego grubą kopułą maskowała obrzydzenie, być może i niedobory snu, wszystko spowite w dymie porannego papierosa. Niebieskie oczy nie mówiły mi ani słowa, ale wiedziałem, że w jej skacowanej bolesnej głowie, zupełnie jak mojej, kłębi się burzowe chmury. Nie chciałem męczyć jej domniemaniami o agresywnym chłopaku, ani o niechcianym bachorze, ani o amerykańskim śnie, bo sam miałem kłopoty ze sobą, dlatego mocno się wysilając wyciągnąłem rękę pod łóżko szukając mojego notesu. Na skurzonym parkiecie wymacałem kilka puszek piwa, jakąś bransoletkę, zużyty kondom i mały notes z bazgrołami. Przecierając z obrzydzeniem rękę o materac, sięgnąłem po niego i zapisałem co pamiętam, dokładnie opisując każdy szczegół.
    
Lata wegetacji i spoczynku przynoszą mi przygnębione prostytutki z pustym portfelem. Jestem zwykłą smutną dziwką, którą swoją przewidywalnością powoli pieprzy życie. Przypominają mi się słowa Cobaina, nikt nie umiera dziewiczy, życie pierdoli nas wszystkich. Zwinąłem żagle, pozwoliłem otoczeniu mnie wyprzedzić. Tymczasem to wszystko sprowadziło na mnie wszechogarniający pusty horyzont. Nuda. Muszę sprawdzić czy ja też nie mam pustego portfela.; Years of vegetation n rest bring me sad whores with blank wallet. I’m just a sad whore, life fucks me with its predictability with slow pace. It reminds me of Cobain’s words: nobody dies a virgin, life fucks us all. I pulled the pin, let the world overtake me. In the meantime, it brang me overwhelming empty horizon. Such a flatness, Jezus. I need to check if i’m not the one having blank wallet. 

-Mogę iść? – spytała dziewczyna. Strąciła niedopałek do popielniczki i spojrzała na mnie wyczekująco. Uśmiechnąłem się zamykając note.
-Jasne. Ile jestem ci winien?
- Czterysta pięćdziesiąt. 
    Ceny, ulotki, promocje, metki z ceną. Westchnąłem cicho, jednocześnie w duchu dziękując tej dziewczynie za inspiracje, którą nieumyślnie mi dała. U przeciętnego Johna Smitha taka dziewczyna wzbudziłaby żal i współczucie. Ja, jako artysta i połowiczny psychopata, uznałem ją za piękne, młode źródło weny, które właśnie opuściło mój dom. Ocuciłem się łykiem wody i wstałem, łapiąc za bolesne plecy. Przetarłem resztki snu, kiedy do moich drzwi rozległo się natarczywe walenie. Bez wahania rozpoznałem głos zza nich, tak dobrze mi znany od 42 lat. 
- Daruj sobie – odwarknąłem czując w powietrzu smród nadchodzących wydarzeń. Wiedziałem co mnie czeka, jaką rozrywkę wprowadziła w życie moja rodzina odkąd wystawiłem na lodzie cały pół Echelonu. Frontman, pisze Wikipedia. Leń i sprzedajny dupek, mówią ludzie. Jest w tym cień prawy, lecz nikt nie zna całej opowieści i ścieżki, która doprowadziła mnie do tego punktu. Tylko rodzina i kilku zaufanych ludzi, u schyłku wytrzymania, ale była ze mną. Wziąłem głęboki wdech i przymknąłem powieki kierując się do łazienki, zaprowadzony w ślepy zaułek jak dzikie zwierzę. 
- Harem, otwierać! Otwieraj, złamany fiucie – szepnął ostro Shannon – okażże trochę szacunku mamie. 
    Jego słowa dotarły do mnie kiedy ponownie zapukał. Skoro przyjechała mama ten idiota musiał nagadać jej okropne kłamstwa albo i gorzej, najszczerszą prawdę. Czy powiedział jej o Rio? A o Tokio? Naprawdę by mi to zrobił? Oboje, jako dorośli ludzie, pragnęliśmy radzić sobie ze swoimi problemami sami, a interwencja mamy, choć zrozumiała, była najgorszym rozwiązaniem. Constance od zawsze miała mnie za mniej rozgarniętego, tego, który zawsze wpadał w kłopoty, a teraz, kiedy ta tendencja niebezpiecznie zaczęła chylić się u przyzwyczajeniu, bez większego uprzedzenia postanowiła mnie sprawdzać we własnym domu. Byłem wysoce daleki od tłumaczenia się mojej rodzinie jak przebiega moja rekonwalescencja, zwłaszcza po tym jak wyszedłem z hotelu w Tokio na kilka dni, nie zostawiając za sobą ani żółtej karteczki z napisem „Zaraz wracam” ani patetycznego, emocjonującego wierszyka, który wylądowałby prędzej czy później na moim epitafium. Chodząc po japońskich miastach i odludziach odizolowałem się od nich: żeby ich nie spotkał ewentualny zawód, żeby mi nie przypominali jak bardzo popierdoliło mi się we łbie. Wyszedłem na spotkanie swojemu bratu. Wyglądał jak rasowy idiota, przystojny i dowcipny, ale idiota. W jego spojrzeniu ujrzałem wściekłość i cień żalu, jednak szybko stłumiłem oba zadając mu nieme pytanie, które jak brzęczący komar denerwował mnie od paru minut. Powiedziałeś mamie Rio? Pokiwał przecząco głową nie spuszczając mnie z oczu, a ja odetchnąłem z niewyobrażalną ulgą, no bo po co obciążać mamę bezsensownymi problemami, wyjaśniłem sobie. Oczy Shannona nie ustawały i na ramionach poczułem powracający ciężar wstydu i krytyki, który prędzej czy później trzeba będzie zrzucić. 
    W Rio panowało upalne lato, tysiące fanów zebrało się w spoconych podkoszulkach i farbach na twarzy oczekując w kolejce swojego ukochanego zespołu, który niegdyś rozjaśnił im życie, być może je ocalił. Trasa, która ma być wielkim come-back po klęsce czwartego krążka i wielki ciężar oczekiwań na naszych barkach. Nie trudno było mi oszukiwać ludzi, w końcu jestem aktorem: doskonale ukrywam i gram, kłamię i oszukuję, lawiruję i przekonuję. Nikt, za wyjątkiem backstage’u, nie zna prawdy o tym jak długo zbieram się w kupę przed wyjściem na scenę. Każdy wzdycha, wzrusza ramionami, klepie stopą odliczając czas, pyta podirytowanym głosem: czy Jared jest gotowy? albo Musimy zaczynać albo Jesteśmy spóźnieni. I nadal nie jestem gotowy. Podskakuję w miejscu próbując się ożywić, ale nadal nie jestem gotowy. Chcę krzyczeć. Ale nie zwyczajnie, wręcz agonalnie. Coś w stylu: biegniesz sprintem za uciekającym autobusem i grzmocisz kolanem prosto w betonowy słupek. Prawie jakbyś zrobił to z premedytacją, najmocniej jakbyś potrafił. Ale to nie jest krzyk zrodzony z bólu, bo w tym ułamku sekundy nic nie boli. To krzyk, który pochodzi z twojego przeciążonego mózgu, odmawiającego przyznać co się właśnie stało. Zagrałem wstępniak po czym bez wytłumaczenia, choćby tak nędznego jak potrzeba, zwiałem. Ludzie czekali do czterech godzin, póki organizatorzy ich nie wypędzili, a ja siedziałem na chodniku, kilka mil dalej, otępiały, odcięty od świata. Wiedziałem, że otępienie jest towarzyszem rozpaczy, która przychodzi potem. Im bardziej na początku człowiek jest sparaliżowany, odrętwiały i oszołomiony, tym dłużej i mocniej będzie rozpaczał później. 
    Zerknąłem na Shannona. Czy ta godzina nadeszła? Bo odrętwienie nadal było górą, nie dając się strącić rozpaczy kulącej w zakątkach mojego umysłu. Nie, ale mama czeka na dole, odpowiedział kiwając w kierunku zejścia. 
    Wziąłem głęboki oddech i zgarbiony zszedłem na dół po spiralnych schodach. Siedziała w salonie ze szklanką soku w ręce. Dumnie nosiła trampki. Gdy tylko mnie zobaczyła rozpromieniła się i wskoczyła w moje otwarte ramiona. 
- Jay… Cholernie się stęskniłam, skarbie – spojrzała na mnie z dołu kochającymi oczętami i choć była niższa o głowę, zresztą Shannon również, jej autorytet przewyższał mnie po stokroć. Silna, dumna, ale i odważna i choć mówię to z przykrością, to jedyna kobieta, która ze mną wytrzymała. 
- Siądźmy, musisz mi wszystko opowiedzieć – powiedziała szczęśliwa.
Wszystko? Spojrzałem na brata z powątpieniem, lecz ten stał tyłem w kuchni trzymając w jednej ręce mikser, a w drugiej telefon.
- Trasa się zakończyła – wzruszyłem ramionami plącząc się we własnych myślach, działaniach i słowach – album się sprzedaje… Wszystko jest ok.
- Kiedy kobieta mówi że wszystko jest okej – wtrącił Shannon podając nam świeże soki z owoców – wcale nie jest.
- O co chodzi? – mama odparła z pewną urazą w głowie.
- O nic – posłałem mu ostrzegające spojrzenie. W przeciwnym razie mógłbym poczuć się zmuszony zmienić jego ton siłą – robi sobie ze mnie jaja.
- Ależ skąd! – jego uśmiech wydawał się kończyć za uszami – chodzi mi tylko o twoje dobro, braciszku. 
    W chwili kiedy chciałem mu ten uśmieszek zedrzeć z twarzy, do drzwi zapukała para rąk, a gaduła przerwał swój żałosny słowotok. Nasza mama zmarszczyła zmartwiona czoło a ja wiedziałem, że Shannon nieumyślnie poruszył machinę myślenia mamy, która prędzej czy później, raczej prędzej, pomyślałem śledząc rosnące zmarszczki na jej czole, trafi na trop mojego występku w Rio albo w Tokio, a wtedy zamknięcie się z dziwką w sypialni nie da mi wiele i konfrontacja z mamą jest nieunikniona. Przygnębiające myśli wyfrunęły szybko za okno, kiedy pomieszczenie wypełni radosny śmiech dziecka. Margolett, dwuletnia córeczka Shannona i Chelaunt, urodzona kilka tygodni po incydencie na wyspie. Kiedykolwiek ją widziałem, czy to piekła babeczki z babcią, czy to rozstroiła mi gitarę, nie mogłem się oprzeć wrażeniu że była czymś czego w życiu nie miałem, o czym nigdy nie marzyłem ani nie brałem pod uwagę, a mimo to zastąpiła mi tę niemą pustkę w sercu, której notabene nie powianiem nosić, którą nie zdążyłem nawet niczym wypełnić, a jednak istniała. Czy Gwen byłaby podobna? Rozbiegana czy rozsądna? Rudowłosa czy blondynka? Kolegowałaby się z Margo, jak ich matki? Spochmurniałem patrząc na narzeczoną Shannona. Czy miały kontakt? Widywały się? A co, jeśli nie? W takich sytuacjach jak ta, kiedy byłem rwany w obie strony, jak lina przeciągana na zawodach, zdawałem sobie sprawę, że moje zachowanie wcale nie jest wymysłem poszkodowanego, zranionego chłopca, który nie może się pozbierać, a jest poparte cholernie poważnymi podejrzeniami. Co jeśli jej się coś stało? Dlaczego nikt nie ma z nią kontaktu albo nie chce mi o tym powiedzieć? Dla mojego dobra i zdrowia na pewno by mi o tym powiedzieli, wiedzą przecież jaką ulgę bym poczuł. Miałem chore przeczucie, że ona po prostu nie żyła a wraz nią wszystkie wspomnienia i niedokończone rozmowy. 
    W takich momentach dziękowałem Bogu za otępienie, które jak lód uśmierzało palącą ranę. 
    Margo siadła niespodziewanie na moim kolanie, moja mama pierwszy raz od kilku minut wyrwała się z obciążających mnie przemyśleń i rozpromieniła się na nasz widok. 
- Czemu jesteś cichy? – spytała swoimi piwnymi, dużymi oczami. Na ćwierć sekundy spojrzałem na Chen, która w moim towarzystwie czuła się co najmniej niewygodnie. Nie było mi jej żal. To pomieszczenie aż śmierdziało intrygami i konspiracjami. Tylko dwuletnia dziewczynka nie miała jeszcze pojęcia w jakim środowisku dorastała. Któryś z rodziców weźmie ją pewnego wieczora na kolana i powie Margo, żeby nie mówić przy wujku o kolorze czerwonym, jego dziewczynach ani jego dzieciach.
- Jestem zamyślony, szkrabie – odparłem z uśmiechem i szybko zmieniłem temat – czy to prawda, że waliłaś bębny taty?
- Tak – powiedziała dumnie – jestem cholernie dobra.
- Shannon! – syknęła Chenault biorąc córkę na ręce a mój starszy brat zachichotał pod nosem – jak ty się przy niej wyrażasz?! 
   Reszta rozmowy zaszła mgłą, moje uszy wypełniły się watą i nie słyszałem reszty przekrzykiwań. Tylko oczy, stanowcze i przenikliwe, oddziaływały na Chenault powodując u niej gęsią skórkę i strach. Omijała mnie tym samym zmysłem, jakbym był wściekłym psem, z którym nie utrzymuje się kontaktu wzrokowego. Sęk w tym, że choć byliśmy zaledwie gośćmi w naszych życiorysach, jak statki manewrujące w tym samym porcie, blisko, ale nigdy się nie stykając, mieliśmy tego samego znajomego, na którym nam zależało. 
    Zegar tykał jeszcze 18645 sekund, dopóki uwięziony między czujną matką, wyśmiewającym bratem i tajemniczą Chen nie urwałem się na górę, po swoje buty i dres. Nadszedł wczesny wieczór, wiatr zmorzył się, a słońce zachodziło rzucając coraz dłuższe cienie; nabrałem ochoty pobiegać z aparatem po lesie, lecz moje małe pragnienie świeżego powietrza legło w gruzach kiedy drogę na zewnątrz zabarykadował Shannon.
- Mam sprawę – zwrócił się z miną nad wyraz poważną na dworskiego clowna.
- Emma – burknąłem próbując go wyminąć, ale ten zakrył mi drogę ręką.
- Emma, gdybyś choć trochę się interesował, jest chora. I sprawy wpadają w nasze łapy – założył ręce na ręce próżnie starając się wyperswadować swoje racje. 
- Zaczekają aż wyzdrowieje – syknąłem i zwinnie wyminąłem jego umięśnione ciało, które w innym przypadku nie dałoby mi szans. 
- Słuchaj, smarkaczu – warknął za moimi plecami kiedy odchodziłem – rusz swoje płaskodupie i zrób to dla kogokolwiek, niż dla siebie. Dla mamy. Chociaż udawaj, że się starasz. 
    Tego nie mogłem podważyć i koniec końców, poddałem się Shannonowi z kwaśną miną. Widział we mnie niesubordynacje. Ja w nim – kłamstwa.
    Po opuszczeniu apartamentu uderzyła mnie fala gorąca i porywisty wiatr. Los Angeles migotało w oddali w zachodzącym słońcu, a pokrzykujące ptaki krążyły w górze. Silniki samochodów mruczały jak dzikie koty, a ludzkie głosy wymieniały się opiniami o nadchodzących ulewach. Nasz dom, choć zameldowany na mnie, to upodobała go sobie cała moja rodzina, dumnie stał pośród strzelistych palm i gęstych krzewów. To ładny dom, i choć rodzina jest zdruzgotana moim życiem w gruzach, przynajmniej za to jedno możemy być wdzięczni. Czasami czułem się w nim niewidzialny, jakbym tkwił w zawieszeniu pomiędzy przeszłością i przyszłością, a mądrzy dorośli dookoła mnie prowadzili nerwowe rozmowy. Jednak zostałem w nim, zawieszony, jak spłoszony duch. 
    Wsiedliśmy do jednej z trzech bryk Shannona, srebrnych i lśniących w blasku słońca jak diament. Odpalił silnik i spojrzał na mnie dumnie znad kierownicy.
- Limitowany – rzekł z namaszczeniem – wyprodukowano takich pięć. 
    Zaśmiałem się w myśli spostrzegając jak klepie tapicerkę z błyskiem w oku i wyciszyłem słuch na bełkot ciągu pochlebstw brata. Chciałem jak najszybciej wrócić i wybrać się na moją samotną przechadzkę. Samotną przechadzkę. Ja pierdole. Jestem uczulony na mentalność dzisiejszej generacji, która mówi, że smutek jest piękny i ktoś spadnie ci z nieba i naprawi twoją zranioną duszę. Nikt nie znajdzie cię z bibliotece czytającą Bukowskiego i nikt nie będzie obok ciebie leżał i nikt nie będzie całował twoich blizn. Trzeba być własnym pieprzonym bohaterem. 
- Gdzie jedziemy? – powiedziałem lodowatym tonem przerywając Shannonowi w jego wykładzie. Zaskoczony spojrzał mnie. 
- Zleciłem pewną robotę jednej firmie, żeby odciążyć naszych. 
- No dobrze, ale co to za robota? Czemu wszystko dzieje się za naszymi plecami? – jęknąłem znużony i podirytowany jednocześnie, nim ugryzłem się w język. Shannon patrzył mi w oczy intensywnie i gniewnie. Usłyszałem łomot własnego serca i modliłem się gorąco, by nic po sobie nie poznać. 
- Bardzo dobrze – powiedział po chwili i dołączył do ruchu ulicznego bez reprymendy, na którą oczekiwałem. 
    Teraz jemu piętrzyły się w głowie pytania, a oczy przygasły do odcienia orzechowego. Samochód sunął płynnie wzdłuż ulic zgrabnie wyprzedzając, kiedy zauważyłem, że w oddali pojawia się znak sygnujący zjazd do Doliny Krzemowej, siedziby największych koncernów komputerowych i high-tech na świecie. Tutaj swoje siedziby miały między innymi Google i Windows. Nie byłem fanem dużych przedsiębiorstw, które wyzyskiwały i traktowały ludzi jak mięso armatnie. Shannon i ja znaliśmy to za sympatyczne urozmaicenie czasu, ale w otoczeniu ciasnych garniturów i sum z wieloma zerami czuliśmy się co najmniej nieswojo. Nie bez przyczyny wybraliśmy ścieżkę rockową, karcącą podatki, rządy i pochwalającą anarchię i wolność. Za młodu gardziliśmy systemem w swoim małym, miejskim otoczeniu a teraz, z biegiem lat, dzieliliśmy podobną ideę z kilkoma milionami ludzi. I choć dobrowolnie przekazałem Shannonowi pałeczkę w kwestii zajmowania się gadaniną, to w rzeczywistości czułem się jak pies na smyczy, który stał bezczynnie obok swojego pana, wyprowadzony na przymusowy spacer. Czułem, że w tym stalowo-szklanym patio podkulałbym ogon. Naprawdę wolałem swoje sacrum na wzgórzach, pośród roślin i zachodów słońc. Po przejściu przez kilka bramek, przeszukaniu naszych kieszeni i zabraniu Shannonowi małego scyzoryka z latarką, nareszcie udaliśmy się do windy do której, jak traktowała tabliczka, wchodziło max. 15 osób. W rzeczywistości, jak na dachach indyjskich pociągów, ledwo dało się tutaj ustać. Zestresowany w takim samym stopniu jak zaintrygowany obserwowałem tę grupę, bezosobowych pracowników, z pustymi maskami zamiast twarzy , aż we wrzawie upalnej windy, udało mi się podsłuchać jedną rozmowę.
- Głupie ścierwo. Uważa się za niewiadomo kogo. 
- Harowałam przez ostatni miesiąc, żeby mnie przy całym biurze obrażać? Co to to nie! 
- Jeśli nie przez dupę, to chyba jednak przez dupę dostała się na to stanowisko.
- Zabić zanim złoży jaja – zachichotał cicho jeden a pozostała trójka mu zawtórowała. Nie wiem czemu, ale poczułem nieprzyjemne wibracje w żołądku, kiedy rebelianci w garniturach wyszli na tym samym piętrze co my – czyli ostatnim. Całe piętro wypełniało jedno, przejrzyste i przeszklone biuro. Po lewej znajdowały się stanowiska pracowników, gdzie każdy siedział zgarbiony nad monitorem i ścierał pot z czoła serwetką do kawy. Ni z tego, ni z owego przypomniała mi się fabryka cygar na Kubie, gdzie wyglądało to tak samo, choć trochę ubożej. Po prawej, naprzeciwko stanowisk pracowników, znajdowała się sala konferencyjna, gdzie przy długim, wiśniowym stole mieszczącym 40 miejsc, siedzieli szefowie obmyślając plan działania, z tego co mówił wykres na tablicy, na następne cztery lata. Takie duże sale przypominały mi mnie, Shannona i Tomo siedzących obok adwokata naprzeciw grubych ryb, walczących o zniesienie 30 milionów dolarów zadłużenia z naszych barek. Wreszcie, na wprost, długim korytarzem, dochodziło się do recepcji, za którymi schodami po lewej stały drzwi prezesa. 
- Grossman Enterprise  dzień dobry. W czym mogę państwu pomóc? – zapytała sekretarka znad biurka zasypanego niechlujnie papierami. Miała przerażająco mocny makijaż, który postarzał ją o jakieś dwadzieścia lat. Rzęsy brunetki ledwo uginały się pod naporem tuszu do rzęs. 
- Dzień dobry – odchrząknął Shannon nieśmiało i się przedstawił – a to mój brat..
- Ach tak – rzekła wyuczonym tonem – tak, znam panów. Projekt jest zakończony, wedle pańskich życzeń. Niestety, odbiór nie jest możliwy, ponieważ prezes jest na wyjeździe. Proponuję zarezerwować z nim spotkanie aby omówić szczegóły finalizacji.
- O-kej – odchrząknął Shannon – kiedy jest najbliższy wolny termin? Jutro jadę na surfing, więc odpada – ziewnął ostentacyjnie po czym zawiesił na mnie spojrzenie – ale zaraz… Znam kogoś kto mógłby temu podołać… 
- Świetnie. Najbliższy wolny termin jest za 3 miesiące, 12 dni o 14:30. Czy wpisać państwa? – zapytała pilnie patrząc na swój komputer.
- Słucham? – wykrztusiliśmy obaj lecz dziewczyna przerwała nam ruchem ręki i podniosła słuchawkę dzwoniącego pagera. 
- Amanda Sullivan, biuro Gross…. – przerwała swój ćwierkający ton i pobladła na twarzy jakby usłyszała coś groźnego – A-a-leż oczywiście. Jak najbardziej, Miss. Już. Oczywiście. Z mlekiem? Oczywiście. 
- Mój brat ma jutro wolne popołudnie – odparł Shannon nie czekając na przyzwolenie dziewczyny – akurat jutro nie ma żadnej randki z francuskimi kobietami.
- Że co? – warknąłem, a sekretarka dodała:
- Powtarzam państwu, że terminów nie ma – niemalże na nas warknęła. Kiedy mojemu bratu pojawiły się krople potu na karku wiedziałem, że sytuacja wymyka się spod kontroli, a ponieważ to mój braciszek miał gadane, stanąłem wygodnie w wirze chłodnej klimatyzacji i czekałem na rozwój wydarzeń. Dziewczyna nadal nie wyszła ze wstrząsu po odebraniu pagera. Mimo, że co chwilę podchodziły do niej dziesiątki ludzi z pytaniami, prośbami czy zwykłą zaczepką, jej twarz, choć ukryta pod warstwą tapety, wyraźnie pobladła i dopiero gdy precyzyjnie przyjrzałem się tym ludziom, ich ściągniętym twarzom, ostrożnym ruchom, szeptom i nerwowemu zgiełkowi dotarła do mnie przykra prawda. Wszyscy drżeli i srali w porty przed swoim pracodawcą. 
- Macie szczęście – dziewczyna nie kwapiła się już na grzeczności – Jutro o 13. Restauracja Chateau Marmont, zachodznie Los Angeles. Numer stolika – sięgnęła po wizytówkę i zapisała na odwrocie – jest tutaj. Powodzenia.
- Powodzenia? – jęknąłem do Shannona, lecz ten pociągnął mnie za łokieć i szybkim krokiem opuściliśmy teren biura. W drodze powrotnej wygrażałem mu, że rozbije jego samochód kijem golfowym i wrzucę kebaba na tapicerkę, jednak ten tylko krztusił się ze śmiechu. Wyglądało na to, że jutro będę musiał wcześniej wstać. 
    Pod domem wyszedłem bez słowa z samochodu i pobiegłem przed siebie, mając za azymut przerzedzające się ilości ludzi. Na dzisiaj miałem dosyć człowieka i jego natury. 
    O 12:50 następnego dnia zerwałem się z łóżka mając przed oczyma niewyraźne smugi cyfr migających na budziku. Wiedziałem, że szansy na punktualne wejście są niemożliwe, więc podarowałem sobie poranną higienę, przecież miałem finalizować sprawę a nie ją zawierać. Ubrałem ciemno zielone spodnie, tenisówki i luźny podkoszulek ze wczoraj, jako że pierwszy wpadł mi do ręki. Nierozczesane włosy zawiązałem w koński ogon i wybiegłem z domu nie racząc się nawet małym gryzem śniadania. W uszach brzęczał tubalny śmiech brata dochodzący zza ścian apartamentu i choć wiedziałem, że tego nie zobaczy, posłałem mu na odchodnym środkowy palec. Do Chateau prowadziły kilometrowe kolejki, więc wysiadłem na jednej z przecznic i pobiegłem omijając niezdarnie tłum. Nie musiałem patrzeć na zegarek. Dobrze wiedziałem, że sam bieg pod restauracje zajmie mi dobry kwadrans. Być może czułem odrobinę żalu do Shannona za wyjęcie baterii z budzika, ale byłem szczęśliwy móc zafundować sobie poranny bieg przez miasto. Gdyby nie linia mety i sędzia, który czekał na mnie u jej końcu, może i bym był w pełni szczęśliwy. A linią mety nie było byle co, bo każdy ceniący się Kalifornijczyk wie co to za miejsce i kto tam przebywa. Łączyło elegancje z klasą i jazzowym smakiem. Nieraz jadłem tutaj, pośród przepełnionych stolików, obsługiwany przez kelnerów ze znużonymi, sennymi twarzami, lawirujących wokół stolików jakby to robili od urodzenia. Wszystko spowite w aromacie kawy i cygar. W połowie drogi, lekko zmęczony, zastanawiałem się czy zagra dziś jakiś zespół, na co mocno liczyłem zważywszy na to, że będę się cholernie nudził z górą papierków do podpisania. Była 13:36, kiedy wbiegłem do środka, jak maratończyk. Wyjąłem ciążącą mi w tylnej kieszeni wizytówkę i wejrzałem się tępo w wyryte cyfry na białej kartce, gdy mój wzrok bez większej przyczyny odwrócił stronę, do wygrawerowanego większą czcionką imienia i nazwiska. 

Silver Ramona. Joint engine technology designer; director of technology design. Grossman Inc. 1000 Marsh Road. Menlo Park, CA 94025-1015. United States
tel +1 (650) 614-7400
fax +1 (650) 614-7401

    Podrapałem się po trzydniowym zaroście i uniosłem głowę. Rozejrzałem się dookoła wyczulony na czerwony odcień i go odnalazłem. Byłem pewny, że to nie gotowany homar, ani krew na koszuli kucharza, któremu gratulowano pysznego przepisu. Po chwili zatrzymałem się, rwany między dwoma kierunkami, wyjściem a wnętrzem restauracji. Spojrzałem na wizytówkę. Ruszyłem tam gdzie prowadziły mnie nogi. Znów wizytówka, zarost, kilka kroków dalej. Wizytówka, zarost, krok. Kiedy dotarłem na miejsce umieściłem wizytówkę w tylnej kieszeni spodni nie troszcząc się o jej pogniecenie. Musiałem wyglądać jak szaleniec, który po zbiegnięciu z wariatkowa znalazł w śmieciach wyjątkowo czyste ubrania. Stanąłem nad tym stolikiem, przyjrzałem się okładce książki Alexa Garlanda, na której siedział Leonardo DiCaprio. Nieumyślnie, podczas identyfikowania wieku aktora, który między nami mówiąc nie mógł być starszy niż 23 lata, zakryłem czytelnikowi źródło światła. Podirytowany rzucił mi spojrzenie pełne odrazy. Książka upadła, miękka okładka z Leo zamortyzowała upadek, a ja stanąłem oko w oko z nią. Piękną i zimną. Wspaniałą i nieprzystępną. Dumną i bezlitosną. Istną królową snów.


~*~ 
Ten rozdział piszę na Kubie. Mam nadzieję, że się pojawi.
Ech.
Iguana Stefan pozdrawia.