„Najbardziej prawdopodobną przyczyną śmierci piosenkarki było zażycie heroiny, amfetaminy oraz alkoholu. <We krwi artystki odnaleźliśmy druzgocącą dawkę promili oraz ciężkich narkotyków… – mówi komendant policji w Londynie, Jeremy Crowe. - Sugerując się ilością zażytych substancji, można stwierdzić, że było to zamierzone działanie, a więc w grę wchodzi samobójstwo>.
Kolejny brylant muzycznej estrady dołącza do Klubu 27, nigdy nie kultywowanego przez dziennikarzy, a jednak słynnego grona artystów, którzy żyli szybko, a odeszli młodo. Zapamiętamy ich właśnie takich: zagubionych, wrażliwych, nieco ekscentrycznych indywidualistów z nieprzeciętnym talentem. Dziś rano odeszła największa gwiazda R&B i soul - Amy Winehouse. Ze stolicy Wielkiej Brytanii mówił…”
- Ćpunka i pijaczka, ani cienia talentu. Ten jej głos to rżenie osła było –
wąsaty kierowca naszej taryfy podsumował dwudziestosiedmioletni żywot artystki
lakonicznym stwierdzeniem, które wystarczyło, bym zagotowała się jak wulkan.
Ostatnio, zwłaszcza dzisiaj,
rozpierała mnie agresja, której nie mogłam w żaden sposób uwolnić. Czułam, jak
drży całe moje ciało, a gówniany rozsądek kłapał dziobem, mówiąc, abym
pohamowała emocje. Emocje, które podsycały złośliwe uwagi mojego kochanego
alter ego, zawsze gotowej by wejść do akcji.
- Spoko, też jestem zła. Ta logika działania dzisiejszego świata to
masakra, panowie. Z ludzi wręcz kapie talent i wyjątkowość, więc odbierają
sobie życie, bo przyciągają za dużo uwagi. Nie wytrzymują presji, bo przyklejono
im te etykietki: pijak, narkoman, egoista. Ich duszyczki lecą gdzieś tam
wysoko, a wykreowane i wypromowane przez stacje telewizyjne gwiazdeczki
śpiewają z playbacku. Głosu tego wytatuowanego babsztyla, może narkomanki i
alkoholiczki, nie da się porównać do gówna wypływającego całą dobę z radia. To
jak spróbować porównać kochanie się ze wspaniałym mężczyzną, a oglądanie
zbereźnego pornosa. Ram, nasze źródło spokoju i światełko w tunelu gaśnie, jak
wypalony papieros. Nie ma sensu kontemplować nad sensem muzyki w naszym życiu -
jeśli jej nie ma, to równie dobrze nie ma tlenu i wody.
- Nie lubię ci przyznawać racji, ale muszę – mruknęłam cicho pod nosem, po
czym z całym arsenałem wydarłam się na kierowcę. - Zamknij pan ryj i zasuwaj do
tej świątyni!
- Ramcia? - blisko mnie czknął Jordan, zapadnięty w przydługim płaszczu
wyglądał jak gryzoń chowający się na zimę w norze. Od tej całej informacji
zupełnie o nim zapomniałam.
- No co? – uśmiechnęłam się delikatnie.
Cholera, choć wyrządził mi raz
krzywdę, to nie wyobrażałam sobie, by go tu nie było. Ostatnio brakowało mi tych
głupich gestów, jak złapanie za rękę, dwuznaczne spojrzenia, łaskotanie
oddechem, gdy opierano podbródek o czubek mojej głowy... Jordan padał ofiarą
moich nagłych przypływów czułości, co odczuł, gdy chwyciłam go za rękę.
- Chcesz? – spytał, świdrując mnie nie do końca naturalnymi
źrenicami. Między dwoma palcami turlał ręcznie robionego skręta, z którego
wydzielał się powoli szary dym.
- Muszę mieć świeży umysł, chcę wypaść przed nią najlepiej… Pamiętasz w
ogóle, po co tu jesteśmy?
- Mama – odpowiedział z trudem.
- Właśnie. A jeśli udusisz nas tym syfem, to będę miała problem, żeby
dobrze wypaść. To co najmniej żenujące odlecieć i przez to zginąć w taksówce...
Z takim kierowcą – dodałam, patrząc w przednie lusterko. Założę się, że mogłam
tym spojrzeniem rzucać błyskawice.
Za oknem Nowy York kleił się od
deszczu, po drogach wymijały się luksusowe i tandetne wozy, a do podziemnych
stacji kolejowych wchodziły gęste mieszanki narodowości, od Chińczyków, przez
Europejczyków, po rdzennych Afrykańczyków, którzy przybyli do wielkiego świata,
by wypić kawę ze Starbucks’a i ugryźć amerykańskiego hamburgera.
To śmieszne, ale dla mnie Nowy
York nie miał tak dużo do zaoferowania, jak myślałam, że miał na początku.
Metropolia przypominała karłowate państewko albo raczej stację graniczną, przez
którą ciągle ktoś przejeżdżał, wyjeżdżał, wjeżdżał i zostawał na kilka dni, po
czym znowu wyjeżdżał.
Wszyscy się tu śpieszyli, pewnie
każdy z tych ludzi pędzących do metra miał przypisane leki antydepresyjne i
doskonale udawał szczęśliwą osobę. Wielkie Jabłko, bez przerwy narażone na atak
terrorystów, zombie albo obcych, zamieszkane przez uchodźców, śmierdzące
hamburgerami i rozbrzmiewające muzyką ulicznych klaksonów.
Wolałam moje LA, usytuowane nad
oceanem, pomiędzy wzgórzami i dziko rosnącymi lasami, gdzie ludzie wykazywali
większy luz niż sami Grecy, co do pracy rwali się od piątku i zaczynali od
popołudnia.
Jordan nadal palił, a dym z jego
ust powoli wsysała atmosfera poza wozem. Klatka piersiowa delikatnie unosiła
się ku górze, a jego powieki mrużyły się lekko, jakby nie mógł patrzeć na syf
za oknem. Gdy tak milczał zamyślony o czymś bardzo ważnym, atakowały mnie
wspomnienia, te lepsze i gorsze, każde powiązane z jedną osobą, którą
zostawiłam kosztem dziury w sercu.
Rozsądek mówił, że żałoba jest
formą pomagania samemu sobie, że życie w hermetycznej kuli zbudowanej przez
Amy, Vicky i Chenault pomoże oderwać mi się od wspomnień. Ale nie, pamięć
trzymała mnie, jakbym weszła do ruchomych piasków i te wciągały mnie coraz
głębiej. Mój tata mówi zawsze, że bez względu jakie problemy nas dręczą, życie
toczy się, kurwa, dalej.
- Daleko jeszcze?
- Katedra jest za rogiem – mruknął cicho wąsacz, bojąc się pewnie, że znów
wyładuję na nim swój kipiący gniew.
Opuściliśmy wóz, uprzednio
rzucając na twarz kierowcy plik zielonych. Ciągnąc pod ramieniem czkającego
Jordana, uwierała mnie myśl, że spotykam się właśnie z własną matką, niedoszłą
moją zabójczynią i wstrętną oszustką, która robiła to wszystko za plecami taty.
Ale musiałam stawić jej czoła, taka okazja mogła się już nie powtórzyć.
Zdaniem ojca, Cindy zgłosiła się
jako ochotniczka, czując nagły przypływ miłosierdzia, żalu i chęci
odzyskania córeczki. Ja jednak wiedziałam, wpatrując się na patetyczne posągi
aniołów, świętych i jakiś mutantów, że to podpucha.
Podreptałam z przyjacielem pod
bramy katedry. Paczka Jezusa była już w środku, nawet obwieściła przechodniom,
że w środku odbędzie się koncert miejscowego chóru. Doskonale, nic nie potęguje
bardziej uczuć i emocji niż podniosła pieśń o lękających się szatana
męczennikach! I wtedy Jordan złapał za okrągłą klamkę drzwi.
- Szatan, szatan, szatan mnie opętał! – darł się na cały głos, przy okazji
szarpiąc za drzwi.
Rzuciłam mu się na pomoc, nie do
końca wiedząc, co robię, a po dziesięciu sekundach bezowocnej szarpaniny Jordan
wybuchł tubalnym śmiechem, który sprowadził mnie na ziemię. Nie połączyłam ze
sobą faktów, takich jak wątpliwy stan świadomości Jordana, nadpalony skręt i
jego poczucie humoru. Chciałam walnąć go w twarz za to, jak mnie nastraszył.
- Musisz wyluzować... – śmiał się, marszcząc nos. - Jak taka dalej
będziesz, to nic z tego nie wyjdzie.
- Zaraz cię opęta szatan – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, wyrywając mu
resztki roślinnego shitu, najwyraźniej zamieniającego mózg w gąbkę.
Posłałam mu ostatnie groźne
spojrzenie, po czym pchnęłam ciężkie, wysokie drzwi wejściowe. Od razu uderzyła
mnie bijąca od tego miejsca fałszywość, to przesycenie bogactwem, zagęszczenie
złotymi dekoracjami, wszystko podkreślone wysoką aż po sam sufit rzeźbą ich
boga. Oczywiście pozłacaną. Skoro liczyły się dla nich odczucia duchowe, to po
jakiego grzyba gdzie nie spojrzeć wisiały te kiczowate dekoracje?
Kiedyś wierzyłam, póki nie
wystawiono mnie na próby. Moje niezliczone prośby odbijały się jak od ściany,
aż całkowicie zwątpiłam w istnienie Boga. To on stworzył cały ten nieład, gdzie
panuje nędza, niesprawiedliwość, chciwość i samotność. Jego
zamiary były wprawdzie wspaniałe, ale rezultaty okazały się opłakane.
Szybko przypomniałam sobie, że
tak naprawdę gówno obchodzi mnie podejście życiowe tych fanatyków, a liczy się
odnalezienie Cindy. Usiadłam z towarzyszem w najbliższym rzędzie ławek i
czekałam, czekałam i czekałam. Pośród widowni tego ich bożka próbowałam
odnaleźć kobietę choć trochę podobną do mnie, ale wszystkie schowały się z
śpiewnikami albo miały po dwieście lat, jak te jebane żółwie z wysp
Galapagos.
- Pewnie mnie wystawiła, ździ...
- Módl się.
Głos pochodził zza moich pleców.
Był zdrapany, może od krzyku, a może od śpiewu. Nie mogłam zidentyfikować, jaki
to był akcent, ale jednego byłam w stu procentach pewna - należał do kobiety.
- Słucham? – jęknęłam, wpatrując się w Jordana, który nie drgnął ani razu,
odkąd usiedliśmy na miejscu.
Szlag, zapomniałam, że był
wierzący. Jakby nigdy nic splótł palce dłoni, zamknął oczy i zaczął
szeptać.
- Po prostu się módl – rozkazał głos.
- No to cześć – jęknęłam, nadal niezdolna się odwrócić. - Jesteś chujem. Po
siedmiu dniach tworzenia wyszedł ci rzadki klops. Morza i oceany są
zanieczyszczone, gwiazdy wybuchają, z
nich powstają czarne dziury, które wciągają do swojego wnętrza planety i
galaktyki. Wieloryby są na wyginięciu, ludzie to skurwysyny. Podobno Coca-Cola
ma splajtować. Nikt nie spodziewał się takiego syfu, a winowajcą jesteś ty. Za
nic ci nie podziękuję, wystarczy, że skazałeś mnie na życie w tym bagnie. Amen.
- Dawno nie słyszałam ciekawszej modlitwy – cholera się uśmiechała. Och, już czułam, że
kawał z niej ździry. - Ramono, wiesz kim jestem?
- Oszczędź mi sceny rodem z „Gwiezdnych Wojen”.*
- Na pewno nie zidentyfikowałabym się z tym złym gościem. Z natury jestem
dobra. Walczyłabym niebieskim laserem, nie tym czerwonym.
- Jesteś dobra? – zaśmiałam się gardłowo. - Jesteś pomysłodawczynią akcji
charytatywnej „Aborcja to przestępstwo”?
- Nienawidzę bachorów – odpowiedziała przez wykrzywione w uśmiechu usta.
A JA nienawidziłam Jordana,
który zostawił mnie samą z tym potworem.
- Ładna jesteś – mruknęła, łapiąc w dłoń pasmo moich włosów. - Nie
zapowiadało się z ciebie nic pożytecznego. Wtedy myślałam, żeby dać ci chomąto
i żebyś orała pole w tym Teksańskim upale, ale poznałaś moje dobre serce przed
narodzinami, nie chciałam skazywać cię na tak ciężką, fizyczną pracę…
- Ty pewnie doskonale wiesz, jak to jest ciężko pracować ciałem.
Warkocz, w którego tworzeniu
była właśnie w trakcie, natychmiast rozpadł się do wyjściowej formy.
- No proszę, ten nieudacznik nauczył się czegokolwiek? Ten człowiek to
tylko majętna pokraka, nic więcej. Do pracy rwał się jak byk na płachtę, ale
życie w domowym ognisku to było przekleństwo. Ugotować zupę to jak największa
kara, spędzić czas z żoną to przymus. I wmawiasz mi teraz, że on wychował
dziecko?
- Ten człowiek jest najwspanialszym ojcem na świecie i możesz mu zazdrościć
zaradności. Nie masz pojęcia, przez co przeszliśmy, gdy oprócz prowadzenia
rodzinnego biznesu, trzeba mnie było mocno walnąć w twarz, bo już zza
dorastania wychodziłam na idealnego złodzieja, kłamcę i - co tu dużo mówić -
młodą dziwkę. Ten człowiek wyciągał mnie z największego syfu, w jaki wpadłam.
Jest, był i będzie dobrym człowiekiem, może nie wylewnym w uczuciach, ale
szczerym i oddanym.
- Oj przestań, bo zaraz się popłaczę – zachichotała. - To takie wzruszające,
jak go cenisz…
- Ram, idę do spowiedzi – wtrącił brunet, nic sobie nie robiąc, po czym
delikatnie uśmiechnął się do kobiety za mną. - Dzień dobry!
Ból na dnie czaszki zaczął
wirować razem z bólem w podbrzuszu, jak para tańcząca flamenco. Razem doskonale
rujnowali mnie od wewnątrz. A Jordan po prostu sobie poszedł.
- To twój facet? – spytała, puchnąc ze śmiechu. - Niezły. Wygląda jak
typowy ćpun.
- I tu masz rację, ale wiesz co? Jednego mu można pozazdrościć. Robi to, co
kocha i jeszcze dostaje za to forsę.
- Pewnie ma wielu klientów…
- Maluje, szkicuje, projektuje. Jest świetny... Ej, a ty jesteś pod jakąś
seksualną presją, masz chcicę czy już
taka jesteś? Wszyscy pracują w najstarszym zawodzie świata i są zboczeni?
- Kieruję po prostu rozmowę na inny tor. Chcę się dowiedzieć, jak moja
córcia prowadzi swoje życie.
- Jesteś pewna, mamusiu?
Jasny gwint, gdy rozmawiałam ze
swoim alter ego, rozmowa wyglądała bardzo podobnie do tej, jakbyśmy znały się
jak stare konie i złośliwie wykorzystywały to przeciwko sobie. Mimo że nie
widziałam jej ani razu, widziałam w wyobraźni, jak rozciąga usta w szyderczym
uśmiechu, jak bawi się palcami, ale nie nerwowo, po prostu zajmuje czymś ręce.
Jej oddech łaskotał mnie we włosy. Była
bardzo blisko mnie.
- Powiedz mi o tych ranach na rękach. Wyprzedzając twoje pytanie, nie,
Daniel o niczym mi nie mówił.
O ho, zaczyna się.
- Widzisz, jestem takim dziwnym pyłkiem marzeń i słabości, co nie docenia
tego, co dostało i próbuje sobie znowu to odebrać.
- Aaa, już wiem. Ktoś cię zranił, ale to nie ten artysta – za plecami
usłyszałam dźwięk uruchamianej zapalniczki, a po chwili do nozdrzy zaczął
wlatywać dym.
- Zgaś – rozkazałam prędko.
Miałam gdzieś, że to kościół.
Był inny powód, o którym Cindy jeszcze nie wiedziała.
- Rozluźnij się, skarbie...
- Proszę, by zgasiła pani tego papierosa. Tu nie wolno palić – jeden z
pastorów podbiegł do niej i kazał przestać, ta jednak nic sobie nie zrobiła.
- Cindy, przestań – powiedział do niej po imieniu, co lekko zbiło mnie z
tropu.
- Connor, wrzuć na luz, bo jeżeli nie odejdziesz, to wetknę ci trzy niedopalone
papierosy do dupy i nie będziesz mógł zasiąść na szanownym tyłku.
- Ostatni raz, Cindy. Ostatni! – wycedził, po czym odszedł.
- Zgaś to, dobrze ci radzę… – podniosłam ton głosu o parę oktaw.
- Podaj mi dobry powód – nie ustępowała.
Czułam bijącą z jej strony
pewność siebie, jakby była nieustępliwa aż do samego końca. Ale było za
wcześnie, bym spojrzała jej w twarz.
- Nie chcesz mieć na sumieniu zdrowia siedmiomiesięcznego bachora.
Wtedy zaczęła się śmiać, ale to
nie był zwyczajny chichot. Ze słabego parskania przeszła do dzikiego ryku, znów
zwracając na siebie uwagę wszystkich w katedrze. Jej śmiech odbijał się echem z
kątów ceglanej, zimnej budowli, sprawiając wrażenie, jakby było ich tutaj
więcej niż jedna.
- Masz śmiech jak małpa.
- Masz bachora!? – jęknęła, uciszając powoli swoją radość. - I zamierzasz
go urodzić!? Czekaj, czekaj no! To wychodzi na to, że ojcem jest ten koszmarny
ultra-gnój, który cię oszukał albo bardzo skrzywdził i teraz... I teraz...
- Zamknij pysk. Zamknij się! Gówno ci do tego, jak wygląda moja teraźniejszość,
po co przyszłam z Jordanem, i z kim mam tego bachora. Mogłabym mieć go nawet z
prezydentem USA, tobie nic do tego! Przyszłam tutaj tylko po to, żeby
dowiedzieć się, co zaszło dziesiątego października 85’, że przeżyłam i mogę się
teraz na ciebie drzeć.
- Kochasz to coś w twoim brzuchu?
- Zgaś papierosa – zażądałam tonem nie do przegadania.
Ździra dmuchnęła ostatnim dymem
prosto na mnie, na co zacisnęłam pięści. Zmiażdżyła papieros butem i kopnęła go
w moją stronę, do fragmentu podłogi obok mnie. Na białym fragmencie papierosa
zobaczyłam pozostałości jej jasnoróżowej szminki.
- To coś w moim brzuchu jest dowodem miłości. Nie wiem czy dalej istnieje,
ale kiedyś było. Takim jebanym zwieńczeniem, wisienką na torcie, ale musiało
się oczywiście coś wypierdolić, że nie jest tak jak w bajce. Mam to gdzieś.
Pogodziłam się z tym. I chcę ją urodzić. Będę wymieniać obsrane pieluchy,
karmić cyckiem, a na koniec dnia śpiewać beznadziejne kołysanki, od których nie
da się zasnąć. Dobrze słyszałaś, urodzę.
- Masz jeszcze dwa miesiące, żeby podjąć najlepszą decyzję w swoim życiu.
Uwierz, bycie matką jest przereklamowane. Nie masz życia przez pierwsze trzy
lata, potem facet zaczyna się tobą nudzić i znajduje sobie inną. Zostajesz
sama, brudna, zaniedbana, nie masz czasu na jednego papierosa. A pieluszki są
drogie jak kawior.
- Skąd ty to, kurwa, wiesz, skoro bez mojej decyzji postanowiłaś odebrać mi
życie, co? No skąd, Cindy?
I spojrzałam jej w oczy. W jej
zielone oczy, obramowane gęstą kotarą rzęs, dodatkowo podniesionych maskarą.
Usta, z początku szeroko uśmiechnięte, odsłaniały rząd lekko przebarwionych
zębów. Teraz spoważniała, ale tylko na chwilę, bo znów się cieszyła.
- Cała babcia i ja. Daniel dorzucił swoje trzy grosze w postaci nosa i
szczęki. Nie no, jesteś śliczna.
Była ruda, zupełnie jak ja w
porze dojrzewania. Potem sięgałam po farby do włosów, a ona została przy
naturalnych, miodowo-czerwonych, prostych i silnych włosach. Pewnie kiedyś
przysługiwał jej przydomek piękności, ale zestarzała się. Skóra nieco zblakła i
zmarszczyła się, dłonie wyschły, a uda powiększyły swoje rozmiary, pewnie przez
spowolnioną przemianę materii. Na deszczową pogodę i mroźne wnętrze katedry
przygotowała się, ubierając niebieskie jeansy, ramoneskę z przyszytymi na
plecach logami zespołów i dość ekstrawaganckie szpilki. O tak, zdecydowanie wiedziała, co robi, chcąc
mnie usunąć. Chciała być jak najdłużej piękna, a starzeć chciała się równie
ładnie, jak dojrzewać.
- Urodziłam cię, mając osiemnaście lat, Daniel miał już dwadzieścia jeden.
Co tu dużo mówić, wpadliśmy. Chcesz wiedzieć, jaki był dzień, gdy powstałaś?
- Oszczędź mi szczegółów.
- Była sobota, cudowne popołudnie na polance w Dallas. Niedaleko sad
truskawkowy, słońce rozpalało ziemię, a ta przyjemnie oddawała ciepełko. Miałam
na sobie krótką dżinsową sukienkę, twój ojciec mi kupił – rozmarzyła się. - No
i ten, miałam też luźną bawełnianą koszulkę z Dire Straits. Akurat wyszedł ich
nowy album, każdy nucił pod nosem
solówę z „Brothers In Arms”… Twój ojciec ubierał się monotonnie, zawsze
dżinsowe spodnie, pasek w kolorze brązu i koszula wsadzona za spodnie. Był
muskularny jak na młodego mężczyznę, ale nie, nie był napakowany. Po prostu był
silny i czułam się bezpiecznie. Ja miałam parę kilogramów nadwagi, ale nie
przeszkadzało mi to. I patrzyliśmy się na siebie, wdychaliśmy zapach truskawek.
Potem były pocałunki, aż rozebrał mnie do naga.
- Zaraz się zrzygam – jęknęłam, symulując mdłości, ale ten babsztyl nie
miał pojęcia, jak piękne było to, co mówiła.
Zastanawiałam się, jak powstała
Gwen, ale rzeczywistość nie była już tak piękna. Pewnie wpadłam w kiblu, albo
gdzieś na backstage'u.
- To był najbardziej intensywny i długi stosunek z twoim tatą, jaki
kiedykolwiek miałam.
- Wszystko po to, żeby za dziewięć miesięcy spalić mnie żywcem we własnej
macicy.
- Wyjęłaś mi to z ust.
- Nie masz pojęcia, jaki błąd popełniłaś – szepnęłam, czując jak drży mi
głos.
- Nie wmawiaj mi teraz, jakbyś mnie kochała i jaką tworzylibyśmy zajebistą
familię. Nigdy nie chciałam rodziny, pojawiłaś się znikąd i zniszczyłaś to, co
było między mną, a twoim ojcem.
- Oj, przepraszam, czyżbym będąc i rosnąc w twoim cielsku, uniemożliwiała
ci pozycję na pieska!?
Nie chciałam krzyczeć tak
głośno, na pewno nie tak, by słyszał to cały kościół.
- A może w 85’ nie było czegoś takiego jak prezerwatywa? – warczałam już
trochę ciszej. - Jak budowali piramidy, robili kondomy z krowich jelit, więc i
ty musiałaś na coś wpaść, mądra Cindy, co nie? Wiesz już tak dużo o człowieku,
patrząc się na niego przez trzydzieści sekund, a do głowy ci nie przyszło, żeby
nałożyć kawałek gumy na fiuta! Nie byłoby mnie ani wielkiego problemu!
- Uwierz mi, gdybym mogła cofnąć się w czasie, nie zapomniałabym – syknęła.
Milczałyśmy, ale nie
opuszczałyśmy z siebie spojrzeń, jakby jedna z nas miała za chwilę wbić nóż w
plecy drugiej. Wreszcie dosiadł się do nas Jordan, idiota, któremu chciałam
rozwalić łeb.
- Pani to Cindy, racja? – posłał jej słoneczny uśmiech.
Super, po spowiedzi mój artysta
czuje się wolny od grzechu i kocha każdego człowieka! Tylko tyle mi potrzeba!
- Pan Jordan, jak mniemam?
- Miło poznać mamę Ramony.
- Słuchaj młody, nie lubię cię i musisz z tym żyć, ale powiedz mi proszę…
Tak po znajomemu… Czy moja córka ma dziecko z jakimś gwiazdorem, bo nosi to
dziecko jak pióra w dupie.
Patrzyłam na Cindy i widziałam
siebie. To było jak magiczne zjawisko, lustro, dzięki któremu widziałam siebie,
ale za dwadzieścia lat. Te same gesty, uśmiech, podobne słowa i podejście do
życia. Wszyscy z jej stron byli rudzielcami, a w kodzie DNA zapisane było, że
co najmniej raz dziennie należy kogoś poniżyć bądź obrazić.
- Czy ja wiem... Jared to w sumie jest gwiazdorem… I gwiazdą rocka… I
gwiazdą Hollywood… I w sumie ma gwiezdny zespół muzyczny, no to w sumie jest tą
gwiazdą...
Po co ja go tu przytargałam?
- Czekaj, czekaj… To Jared Leto?
- Nie przedłużajmy tego – urwałam szybko, czując nieprzyjemne drżenie w
gardle. - Mów szybko, co się stało podczas operacji i stąd wychodzę, mam was po
dziurki w nosie.
- Wszystko po kolei, Ram… Swoją drogą… Co za dziwaczne imię... Ramona.
Ramona Silver... Twój ojciec nadał ci to imię na cześć Luisa Armstronga, który
śpiewał tę piosenkę…** Wiesz jak się miałaś nazywać?
- Bachor? - śmiesznie kiwnęłam głową.
- Samanta albo Layla. W sam raz dla psa. Dla suki.
- No widzisz, lepsze niż Cindy, prawdopodobnie co drugie imię dla lalek
Barbie.
- Słabo ci to idzie, Ram. Próbuj bardziej – szepnęła z pulsującą skronią,
po czym kontynuowała. - Więc kłóciłam się z ojcem o ciebie, braliśmy pod lupę
pieniądze, moje, Daniela, a potem twoje zdrowie. On się bardzo cieszył, ja
czułam się coraz gorzej. Modliłam się co noc o jakiś powód, żeby cię usunąć z
życia i brzucha. I nie było powodu, Daniel zarzekał się, że utrzyma nas obie.
Zabrałam oszczędności i dziesiątego, jebanego, października poszłam do lekarza,
koleś specjalizował się w psychiatrii i chirurgii dziecięcej, więc miałam
nadzieję, że wprawi Daniela w jakiś trans, wmówi mu jakiś bullshit o tym, że
poroniłam, że liczyło się też moje zdrowie. Zgodził się, mówił, że robi to od
lat. Ale… Skurwysyn… Widział młodą, niską Cindy, prawie nastolatkę i
powiedział, że jeśli nie… Jeżeli nie... Chuj mnie wykorzystał.
- Nawet oddanie się obcemu mężczyźnie nie zatrzymało cię przed tym? – spytałam
w szoku.
- Liczyło się, byś znikła. A potem zaczęłaś się rodzić, chociaż datę miałaś
na dwudziestego siódmego października. Miałaś szczęście, a ja pecha. Miało cię
wypalić, ogłuszyć i zaślepić. Ale urodziłaś się. Doktor gdzieś wyszedł,
ty leżałaś i ryczałaś, jakiś idiota wezwał lekarza z drugiego stołu
operacyjnego. I zabrał cię, nie wiem kto i kiedy, prawdopodobnie podczas
nieobecności doktora. Zaniósł do ojca, a wtedy byłam skończona. Nie chciał mnie
widzieć.
- Zdziwiona?
- Ten kwas zabijał wcześniej setki dzieci, stworzono go specjalnie dla
noworodków, a ty się urodziłaś, prawie nietknięta przez ten syf. W dodatku
jebany anioł stróż zaniósł cię wprost do ramion Daniela i pytasz, czy jestem
zdziwiona!?
- Prawdę mówiąc miałam nadzieję, że powiesz mi, kto mnie uratował. Chętnie
podarowałabym mu w prezencie bombonierkę. Teraz, dwadzieścia siedem lat później
wreszcie mogę ci spojrzeć w twarz i powiedzieć, że mimo paru problemów, żyje mi
się dobrze. Ukończyłam studia z informatyki, choć przyznam, niektóre seminaria
nie wyszłyby tak dobrze, gdyby nie parę metrów ściąg. I zauważ, kochana, że nie
musiałam się nikomu oddawać. Przebywałam dwa razy w poprawczaku, raz za
ucieczkę ze szkoły, drugim razem wybijałam szyby i pisałam teksty piosenek na
ścianach urzędu miasta. Okresem dorastania wykończyłam ojca do granic
możliwości. Niedawno jeździłam po stanach w trasie koncertowej, wystąpiłam z
gitarą przed dwudziestoma tysiącami ludzi, uwielbiam muzykę Amy Winehouse, gram
na wszystkich rodzajach gitar, lubię pływać w morzu, nie przepadam za słońcem,
a moją ulubioną potrawą jest mleko z czekoladowymi chrupkami. Pod koniec
napomknę, że przez dwa lata rżnęłam się z najprzystojniejszym gościem na
świecie, czego wynik widzisz w moim ciele. Mam garstkę przyjaciół i dbam o
swojego ojca. I bardzo kurwa podoba mi się moje imię.
Punkt dla mnie.
- Fajna przemowa, Ram – Jordan parsknął śmiechem i jakkolwiek dziecinnie to
wyglądało, przybiliśmy sobie piątki.
- Szkoda, że nie mam numeru do Witwickiego. Opowiedziałabym mu, co z ciebie
wyrosło...
- Witwicky? Skąd ja znam to naz… – jęknęłam, wpatrując się w Jordana.
„Koleś specjalizował się w
psychiatrii i chirurgii dziecięcej” - przypomniały mi się słowa samej Cindy, a
jakiś impuls elektryczny w mojej głowie rozpoczął szybkie sortowanie
informacji. Dlaczego miałam wrażenie, że znam to nazwisko? I doznałam
przebłysku, jakbym odnalazła schowany pod meblem fragment puzzli i cały obraz
stanął mi przed oczami.
W najgłębszych odmętach pamięci
przysypanych milionami innych pierdół, nieważnych szczegółów, ludzkich twarzy,
napisów i kolorów, znalazłam odpowiedni kształt. Kalifornia, Los Angeles,
zachodnie wzgórze, ulicą otoczoną palmami ku górze, wielki, biały budynek,
kwadratowe okna, szare drzwi, świeżo posadzone kwiaty. Korytarzem na prawo,
potem na lewo i na końcu znów na prawo. Po lewej, oświetlone drzwi, na szarych
drzwiach złota tabliczka, napis: „Anthony
Witwicky - psychiatra, chirurg dziecięcy, chirurg położniczy”.
Nigdy nie byłam na plaży w
Egipcie.
Ale musi być tam gorąco.
Dokładnie tak gorąco, jak
zrobiło mi się w tym wilgotnym, chłodnym i ciemnym kącie boga i jego chorych na
mózg wysłanników w Nowym Yorku.
- Witwicky, you little fucker – wycedziłam, po czym spojrzałam na Jordana,
który nie musiał zadawać pytań, już wiedział.
- Ej że, coś mnie ominęło? Nie mów, że… Znasz Anthoniego!? - oczywiście
zaczęła się śmiać.
- Wyobraź sobie… – mówiłam, wstając i zbierając się do wyjścia. - Że pan
profesor wyciągał mnie z głębokiej depresji. Cóż za zbieg okoliczności!
- Świat jest mały. Na jednym końcu świata człowiek chce cię zabić, a na
drugim ten sam człowiek wyciąga w twoim kierunku pomocną dłoń. I co, nic ci nie
powiedział? Tak po prostu spojrzał ci w oczy, po tym, jak lata temu lał ci na
włosy żrący szampon dla dzieci? – parskała.
Cudem pohamowałam się, by nie
szarpnąć jej za włosy i nie wydrapać tych zielonych oczu. Ona sama po prostu
spoglądała mi w oczy i śmiała mi się w twarz.
- Zazdrościsz mi. Zazdrościsz, że mi się udało. Że żyję. Zazdrościsz, że
dostałam od losu szansę. Teraz idę raz na zawsze spłacić dług, nie wiem co
zrobię, ale w imieniu wszystkich tych zabitych dzieci należy mu się cios w
mordę. A na ciebie nie mogę patrzeć, bo widzę samotną, wydymaną przez los w
dupsko babę, co się nie może odnaleźć po tym, jak jednego dnia, w październiku,
utraciła wszystko, co miała. Nie, nie zapomnę go uderzyć za ciebie, za to, że
cię wykorzystał, ale wiedz, że w moich oczach jesteś wypierdkiem, który jedyne
co potrafi, to za głośno krzyczeć i się śmiać. Podskakujesz, jak malutki
piesek, szczekasz, raz na jakiś czas ugryziesz, ale poza tym jesteś nikim.
Nikim i niczym w moich oczach. Pomyśleć, że mogłaś mieć wszystko. Życie jest
przewrotne. Och tak, tego dnia masz wszystko, a następnego dostajesz piaskiem
po oczach.
- Ram, sprawdziłem samolot do Los Angeles i jest za godzinę. Musimy
się śpieszyć. Ram… Ram, słyszysz mnie?
I patrzyłam swojej matce w oczy,
w oczy pełne łez. Oczy pozującej na silną, niezależną i spełnioną kobietę, ale
dobrze wiedziałam, jak się czuła. Nieraz ja gram twardą sztukę z sercem z lodu,
a w środku potrzebuję więcej niż małe dziecko. Ale nie byłam w stanie jej
przytulić, ani powiedzieć, że mogę jej wybaczyć, bo zaszło już za wiele, za
wiele słów zostało powiedzianych, by wrócić do normalności. Mogłam tylko
odejść.
- Ramona – powiedziała głośno, gdy stałam już przy samych drzwiach, a
Jordan wpatrywał się co rusz w tarczę podrabianego szwajcarskiego zegarka.
- Czuję, że wiele przed tobą. Nienawidzę cię, dziecko, ale czuję, że wiele
przed tobą.
Cokolwiek znaczyły jej słowa,
uwierzyłam jej.
- Kilometrów do Los Angeles – mruknął Jordan, po czym razem opuściliśmy
katedrę.
Bilet miałam zakupiony, ale w
całym szoku gdzieś go zapodziałam. Musieliśmy czekać na następny lot do
Los Angeles, a że to był Nowy York, a nie Wypizdowo, już po dwudziestu minutach
leciał następny. Mimo tego, te dwadzieścia minut zadręczyło mnie bardziej niż
jakikolwiek inny czas.
Chciałam się ruszać, zbliżać do
tego skurwiela, a dwadzieścia minut w miejscu okazało się torturą. W efekcie
skończyłam w toalecie, wypluwając własne flaki. Jordan stał za drzwiami
damskiej toalety, oczywiście pod ostrzałem kobiecych spojrzeń brano go za
pedofila i zboczeńca, ale nie wyszedł, póki ja nie poczułam się lepiej. A
trwało to piętnaście z tych dwudziestu minut.
Na przemian płakałam.
Niewytłumaczalne spazmy płaczu objęły nade mną kontrolę. Na przemian
wyobrażałam sobie małego Anthoniego Witwickiego, gdy wyrywam mu powoli nóżki,
rączki i główkę w ten sam okrutny sposób, jaki robił to innym dzieciom. Czułam
się wypalona od środka, jakby susza spustoszyła moje ciało ze wszystkich sił
witalnych.
- Jak tam, skarbku? Jak się czujesz? – Jordan spytał troskliwie.
- Poszła wczorajsza kanapka z ogórkiem i ketchupem… – wybełkotałam, leżąc
nad klozetem.
- Kurczę, tak się przy niej nastarełem – zachichotał, po czym dodał. - Jesteś
pewna, że to nie ciąża i emocje?
- To właśnie jest ciąża i emo...! –urwałam, czując nachodzącą falę.
Osunęłam się na kolana, a
po wszystkim spuściłam wodę.
- Skarbku, za cztery minuty i dwadzieścia jeden sekund zamykają nam
gate.
Nie odpowiedziałam, dysząc cicho
i ocierając papierem toaletowym spuchnięte usta. Chwyciłam się za brzuch i
wtuliłam w samą siebie, choć mentalnie utulałam własne dziecko.
- Kocham cię, Gwen. Będzie z nas fajna rodzina. Dwuosobowa.
- Do kogo mówisz, skarbku?
- Do niej. Do niej. Do tej laski w moim brzuchu.
- Rusza się!? Wpuść mnie! – ożywił się szczęśliwy.
- Nie.
Jebany roller coaster uczuć, o
którym rapował Eminem.
Żałowałam, że za drzwiami nie ma kogoś innego, że jest tam Jordan.
- Jordan, brzuch… – powiedziałam niemal bezdźwięcznie.
- Co? Nic tu nie słyszę, bo jakaś ruska turystka suszy włosy! – wydarł się.
- Brzuch, głowa, wszystko.
- Otwieraj. Dadzą ci coś w samolocie! Wyśpisz się już w, jak to mówisz,
metalowej puszce!
Trochę mnie to przekonało, ale
to nie był tamten. Tamten wyważyłby drzwi i wziąłby na ręce. Zaniósłby mnie do
lekarza. Roześmiałby mnie. Jordan nie potrafił unieść własnego palca u nogi.
Zebrałam swoje części z kafelkowej
podłogi i otworzyłam drzwi. Stamtąd kierowaliśmy się już do odpowiedniej
bramki, skąd przetransportowano nas do właściwego samolotu. Czas cofał się do
tyłu, więc w momencie lądowania miała być godzina siedemnasta. Miałam nadzieję,
że ten kutas nie zrobi sobie wolnego przed czasem.
W metalowej puszce zasnęłam może
na piętnaście minut, a pozostałe sześć godzin faszerowałam się painkillers’ami***.
Jordan wykazał się troskliwością, ale nawet jego dobre serce nie mogło mi
pomóc. Prawdopodobnie w zimnym i mokrym Nowym Yorku złapałam przeziębienie,
które zaowocowało gorączką.
Los Angeles było ciepłe, ciche,
przyjazne. Z torbą pełną ubrań i nowojorskich pamiątek Jordana wpakowaliśmy się
do taksówki. Brunet prosił, błagał, bym odpuściła i odpoczęła, ale nie
dałam za wygraną. Przebiegłam, przejechałam, przeleciałam tysiące kilometrów,
żeby dokonać zemsty. Właśnie ta rządza rewanżu biczowała mnie po plecach, każąc
biec dalej, bez litości i zmiłowania.
Paliło mnie w gardle.
- Co ty chcesz udowodnić? Możemy przyjechać tu jutro rano i niczego to nie
zmieni!
Serce waliło jak bębny.
Taksówka, tym razem z milczącym
kierowcą, podskakiwała na wybojach, a my razem z nią. Były to jedyne momenty,
gdy delikatnie wybudzałam się z symfonii bólu, targającej moim ciałem. Traciłam
przytomność, zupełnie jakbym dryfowała po morzu, a fale rytmicznie zatapiały
nozdrza, odbierając możliwość oddechu.
Pod ośrodkiem przestrzeń poza mną rozmywała
się. Kolorowe, świeżo posadzone kwiaty kłuły mnie swoją barwą w oczy. Wiatr.
Potem, nie wiem, może minutę,
może trzy później, stałam bez wątpienia przed drzwiami Anthoniego Witwickiego.
Nacisnęłam klamkę. Pociągnęłam do siebie. Był sam, ubrany w ciepły
sweterek, z uroczymi loczkami koloru czekolady na głowie. I uśmiechnęłam się.
Rozpędziłam pięść po łuku,
napędzając frunącą dłoń siłą odśrodkową i trafiłam w samą żuchwę mężczyzny.
Pytasz, co się potem stało. Nie wiem. Pod knykciami czułam tylko tłuszcz
podskórny, ustępujący jak wodne łóżko pod ciężarem mojej pięści. Parę kropel
krwi. Chyba oboje upadliśmy. Fala wody zatopiła mnie na dłużej niż chwilę...
- Ale przeżyje tylko jedna. Życie jednej uzależnione jest od życia drugiej
i jeśli nie podejmiemy szybko decyzji, one obie umrą. Musi pan natychmiast
podjąć decyzję.
- Ale c-co, jak to...
- Pańska dziewczyna może wykrwawić się na śmierć, a dziecko nie opuści dróg
rodnych, jeżeli natychmiast nie zrobimy cesarskiego cięcia. Ale w momencie
przecięcia otworu, szanse przeżycia pańskiej dziewczyny spadają do jedenastu
procent.
- Tony, kurwa mać, niech on się decyduje, bo zaraz stracę obie!
- Ratujcie Ramonę, ratujcie Ramonę, uratujcie Ramonę, uratujcie dziewczynę,
uratujcie…
- No to mamy decyzję. Kobieta.
- Czasami nienawidzę tej pracy. A teraz wyciągnijmy z niej to dziecko...
*[Chodzi o scenę, gdy
Darth Vader ogłasza, że jest ojcem głównego bohatera]
**[Luis Armstrong –
Ramona]
*** [Tabletki
przeciwbólowe]
Tytuł rozdziału to nazwa albumu
Nirvany z 1993. W wolnym tłumaczeniu znaczy tyle co „w łonie matki”.
~*~
BUM HEADSHOT GRECJĄ Z ROZWOLNIENIEM !
Witam Was bardzo serdecznie!
Kolejna część mojej psychodelicznej, kontrowersyjnej, ryjącej banie i
wbijającej w fotel opowiastki, w której emocje opisuje się na dziesięć tysięcy
stron, proszę państwa, czy Wy to widzicie?!
ü Nałogi!
ü Samobójstwa!
ü Przemoc!
ü Choroby psychiczne!
ü Dziura ozonowa!
ü Madonna!
ü Wykreowane do bólu
postacie, popadające ze skrajności w skrajność!
A teraz... zniknęłam na bardzo
długo. Zrobiłam sobie przerwę, ale nie od pisania. To niesamowite, jak
przebywanie za granicą otwiera mi mózg na szersze horyzonty: nowi ludzie,
miejsca, muzyka, zapachy... Siedzę na plaży i wole pisać niż taplać się w
gorącej jak zupa wodzie. Korzystam. Napisałam rozdział w dwa dni, nie wiem, ile
zajęłoby mi to w Polsce.
Bez pierdolenia do meritum:
1. Amy Winehouse zmarła w lato. Wybaczcie, ale straciłam rachubę, ile
minęło od kwietnia, kiedy rozpoczęła się akcja opowiadania. Połączyłam śmierć
ulubionej piosenkarki Ram z przywołaniem akcji właśnie na lato. Wiem, to
podłe.
2. Nie wiem, kto ostatecznie będzie ratownikiem bobaska-Ram z 1985 roku,
więc nie pytajcie.
3. Przemyślenia Ram na temat Boga i wiary mogą zostać odebrane jako
porządny kop w katolicką dupę, ale szczerze, mam to w… dupie. Nikogo nie
chciałam urazić, jeśli jednak tak się stało - ups.
4. Jeszcze dwa rozdziały i NARESZCIE KURWA koniec… Coś mnie trafia na
myśl, że nareszcie rozpoczynam drugą część tego chłamu, moim zdaniem to moja
ulubiona część, bo: narracja ze strony Dziada, będzie działa się w większości
poza Stanami Zjednoczonymi, pojawi się wachlarz ciekawych postaci, które
odegrają ważne role i będą już do końca, odstawię na bok sceny rodem z
brazylijskich telenowel i zwrócę uwagę na lżejsze, łatwiej przyswajalne strony…
życia.
Chcę znaleźć złoty środek - pisać o prawdziwym życiu, tym kolorowym i
radosnym, ale też o tej ciemnej stronie, a jednocześnie zachować naturalność i
odpędzić się od fałszywego kolorowania niektórych sytuacji. W dodatku chcę być
szczera, ale przede wszystkim dla samej siebie. Owszem, piszę dla was, ale w
zgodzie ze sobą. Chcę robić to dobrze i prawdziwie.
A żeby to osiągnąć....
Proszę was o komentarze. To
najważniejsze i właściwie jedyne, co możecie mi dać. Wiem, że jesteście, ale
nie zostawiacie znaku. To nie fair, skoro wylewam swoje odczucia na
Wordowskie białe karty. Dbam o tego bloga, chcę, by wam się podobało, odświeżam
design, staram się wychodzić w waszym kierunku z czymś, czego jeszcze nigdzie
było, albo ja przynajmniej nie widziałam.
Musiałam przelecieć aż do Grecji,
by dać wam ten rozdział! Kochane Skurwiele. Są wakacje, pozostawcie krótką informacje z waszymi odczuciami, pozytywnymi, bądź negatywnymi. Chuj, że się
powtarzacie, chuj, że brak wam epitetów do wyrażenia uczuć. Miło by było
usłyszeć coś pozytywnego… Proszę was bardzo mocno, komentujcie. INACZEJ NIE
BĘDZIE BLOGA :3 (Tak szantażują inne autorki, prawda? Tak czy nie? Nie?)
+ Pisząc następny rozdział
podzieliłam go na osiem punktów. Właśnie w ostatnim z nich napisane było „Pasjonujący
seks przy Hallelujah, postaraj się gładki cover, chuju podaj mi słowa kluczowe,
bo nie wiem jak TO ZROOOBIIIIĆĆĆ”. Cokolwiek to znaczy, jak zawsze się
postaram.
- korekta:
suckit
Przeczytałam chyba z 10 razy prolog i chyba wiem co miałaś na myśli pisząc "drugie dno", albo przynajmniej staram się zrozumieć.Oficjalnie stwierdzam że powinnaś mieszkać w Grecji, jeśli masz pisać takie rozdziały(: Chciałabym wkraść się do twojego domu i przeczytać te dwa napisane rozdziały +epilog. Nie będę słodzić tego rozdziału, więc piszę tylko że to jeden z moich ulubionych(:
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo! :D
UsuńCześć i czołem! Ach.. czy ja wiem, nie określiłabym tego "porażka / klops". Może inaczej. Nie podobał mi się początek, bo jak zwykle nie wiedziałam o co chodzi. Później wszystko się wyjaśniło, a ja zapomniałam kto to była Cindy. Teraz poskładałam rozmowę w logiczną całość i jest ok. Z początku myślałam, że to Ramcia nie żyje [śpiewała ona tam w którymś rozdziale] i tak sobie myślę.. później będzie żałoba. Opowiadanie jaki kiedyś pisałaś jest [do dziś] podzielone na 6 części. Czyli coś tu nie pasuje, ona musi żyć. Dobra, to jednak Amy xD No i nienawidzę Jordana. Po prostu go nie lubię, wprowadza niepotrzebne zamieszanie i czuję, że Ramona go nie kocha, że to po prostu takie "szczenięce zauroczenie". Dobra, przecierpiałam rozdział z nim, rozmowa z matką.. hm.. no dla mnie wypadła średnio. Albo nie. Rozmowa była ok., tylko ta matka jest nie w porządku - nie lubię tego typu ludzi. Ale kłótnia była niezła :D Wiedziałam, że dojdzie ktoś do bohaterów. No i jest! Cindy, oh i ach, już nienawidzę baby. Chociaż gadane ma niezłą :D Tęsknie za Jaredem, w chuj tęsknie, ja go chcę tutaj z powrotem. Mówię Ci, Jordanka nie lubię, pierdołowaty jest. Narracja z punktu widzenia Dziada, to będzie coś *-* Coś jeszcze? Ach no tak, mam nadzieję, że bachor zginie i jednak obejdzie się bez aborcji [CHOCIAŻ TAKĄ SCENĘ, CHĘTNIE BYM PRZECZYTAŁA W TWOIM WYKONANIU, HUE HUE] No i ten.. Czekam na kolejny i na epilog! :P I mam na dzieję, że pojawi się on za tydzień, góra dwa, a nie za miesiąc :c ale jak chcesz, możesz dodać wcześniej xD
OdpowiedzUsuńZapomniałam, zapomniałam, a jednak. *Alzheimer*. Nie tak się szantażuje. Koniec bloga to za poważnie [masz za dużo wejść] Szantażuj, że nie będzie nowego rozdziału, albo strzelisz focha i nie dasz epilogu xD Pewnie reszta mnie zamorduje, że podsyłam Ci takie pomysły, no, ale, trudno.. ;P
UsuńTak zamordujemy Cię(:
UsuńDziękuję, choć spodziewałam się po Tobie "klopsu/porażki". :D
UsuńWidzę, że ścisnęłaś poślady i udało Ci się coś zrozumieć! Robimy obie postępy: ja próbuję pisać coraz mniej chaotyczniej, a Ty starasz się coraz bardziej to zrozumieć! Może kiedyś obie będziemy w pełni zadowolone?
A JA KOCHAM JORDANA! LOVE FOREVER!
Cindy raczej nie odegra już dużej roli, choć kto wie?
W NASTĘPNYM ROZDZIALE BĘDZIE JUŻ DZIADU, JA TEŻ SIĘ NIE MOGĘ DOCZEKAĆ #FANGIRLING #I BĘDZIE SZEKSZ
Następny rozdział pojawi się za niedługo, pewnie w przyszłym tygodniu. :)
Dziękuję, że jednak skomentowałaś. :)
Apetyt rośnie w miarę jedzenia!
UsuńTeraz wszyscy szantażują, pozwólcie mi też! :O
Wiesz przemyślałam to możesz szantażować, podobno im dłużej się na coś czeka tym jest lepsze. odwołam się jeszcze do rozdziału ja też uwielbiam Jordana, robi wiele zamieszania a to jest to co lubię(:
UsuńOkej, no to przygotujcie się (jeżeli nie będzie komentarzy), że strzelę takim fochem, że upozoruje usunięcie bloga. Sraczka Was wszystkich dopadnie! :O
UsuńMoże do epilogu się wyrówna i obie będziemy happy!! :D Nienawidzę go, on wprowadza mentlik! Co będzie?! O.O Popsułaś mi element zaskoczenia, ZAMORDUJĘ CIĘ [!], ale to jak dodasz epilog! Wiesz kiedy umrzesz, ale śmierci już się nie wywiniesz, szepcze Twoje imię, mwahaha :v
UsuńTy nie możesz, dziadzie szantażować!! Bo jak nie dodasz kolejnego rozdziału to nie będzie epilogu, a Tobie [i nam również] na epilogu zależy! Klaudia Ramona 1:0 xD
Nie używaj takich drastycznych środków jak straszenie nas, że usuniesz bloga(:
UsuńI tak napisałabym "+18", wszyscy będą wiedzieli co ich czeka.. :D
UsuńDobra, nie zaszantażuję, potrzebuję tylko Waszych komentarzy i takich, o!, dyskusji pod rozdziałami jak teraz!
Dlatego nie dajcie mi powodu, abym podjęła tak drastyczne kroki!
UsuńOstrzegłaś nas, teraz wiemy, że to "usunięcie bloga" będzie na niby xD Ramciu, 2:0 dla nas :P
UsuńA co do tego "im dłużej się na to czeka, tym jest lepsze..." czekaliśmy miesiąc na rozdział, starczy :D [nie wbijaj jej takich pomysłów do łba, po doda rozdział raz na dwa miesiące xD]
Ale wtedy dowiedzielibyśmy się za tydzień, a tak to wiemy już teraz :c zwaliłaś, 3:0 dla nas. :P
UsuńOby wasz entuzjazm widać było w komentarzach. :P
UsuńOd teraz oficjalnie ogłaszam że będę komentować każdy rozdział(:
UsuńChciałabym w to wierzyć. Od października zeszłego roku dużo osób mnie opuściło, dużo też dołączyło, ale nie można mieć wszystkiego.
UsuńJa ZAWSZE dotrzymuje danego słowa(:
UsuńAle do końca opowiadania jeszcze minimum 70 rozdziałów! Nie dotrwasz tylu! :/
UsuńSpokojnie, dotrwam dotrwam(:
UsuńZobaczymy he he he he >.<
UsuńZobaczymy(:
UsuńTylko osoba o małym mózgu, w ogóle go nie posiadająca nie skomentowała by tego rozdziału (:
OdpowiedzUsuńUznam to za komplement.. :D
UsuńJaniemogemózgrozjebany! Rozdział mi się podobał, a nawet BARDZO podobał, a szczególnie zakończenie. Z drugiej jednak strony nienawidzę cię za takie zakończenie, które trzyma w niepewności ;)Po przeczytaniu tego siedziałam jakieś pół godziny z otwartą gębą próbując to wszystko ogarnąć. Po ogarnięciu mogę stwierdzić, że zajebiście to rozegrałaś i fajnie wszytko opisujesz, chociaż czasem zbyt chaotycznie. Po mimo to strasznie podoba mi się twój język. Napiszę jeszcze to, że przebiegu spotkania z matką spodziewałam się nieco innego, mniej "drastycznego" czy "ostrego" (to chyba dobre słowo), ale i tak mi się podoba:D dawaj już osiemnastkę, bo ja tu nie wytrzymuję psychicznie
OdpowiedzUsuńSerdeczne dzięki! : D
UsuńIiiii wreszcie nowy rozdział! Szał radości. A co do niego, to jak zawsze - szokujący. A tym samym FANTASTYCZNY. Spotkanie Ramony z mamą pomysłowe. Dobrze, bardzo dobrze napisane. No naprawdę, odbicie Ram. Teraz tylko czekam na powrót Jay'a. I oczywiście na nowy rozdział. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńW końcu ! doczekałam się nowego... jak zawsze na początku zamieszanie i nie wiadomo o co chodzi, ale ogarnęłam :D
OdpowiedzUsuńRozmowa z matką.... na prawdę mnie przeraziła... nie wiem po prostu brak mi słów...
Oczywiście rozdział jak zwykle świetnie napisany, o tym już chyba wspominać nie muszę ;) Masz TALENT dziewczyno !
No i czekam na Jareda... czekam i czekam, już mi go trochę tu brakuje... poza tym zaostrzyłaś mój apetyt na kolejną część :D
Nareszcie nowy ;] Ja jak zwykle komentuje z zajebistym opóźnieniem! No ale nic. Ważne, że przerwałam swoje noł-lajf'owanie na rzecz tego komentarza.
OdpowiedzUsuńSpodziewałam się, że matka Ramony będzie taka jak ona. No bo niby po kim ma te geny? Zaplusowałaś u mnie tym doktorkiem, nie wiedziałam, że coś takiego może się u ciebie pojawić. Ale w tej historii może być wszystko! Mój kochany Jordan jak zawsze na luzie i mi się to podoba! nawet bardzo... Teraz tylko czekać na rozwój wydarzeń i kiedy pojawi się Jared [FG mode!] ;)
No to koniec, a ja wracam do swojego wakacyjnego noł-lajf'owania
W końcu nowy rodzial!! Codzienne otwieranie strony przyniosło efekty xD
OdpowiedzUsuńWiec tak, oh zdanie nie zaczyna się od "wiec" przepraszam, to tak rodzial zajebisty!! Na początku trochę się pogubilam ale potem było okej :D Po spotkaniu Ramony z jej matka takiej rozmowy się spodziewalam, dobre ma gadanie. Wredna suka, a przynajmniej taka udaje. Ah, Jordan NIE CIERPIĘ GO!!! Wybacz ale taka prawda możemy sobie z Claudia przybyć piateczke :D Wkrzajacy jest taka fajtlapa nawet kobieta nie umie się zając!!
Dziadu w następnym rozdziale?! Jestem w niebie tęsknię za nim w tym opowiadaniu :D #fangirl modeon xD I ta końcówka nie nawidze Cię za to jak mogłas uciąć w tym momencie?!!! No nie ważne zobaczymy co bedzie jak to dziecko nie przeżyje to mi to rybka tylko szkoda mi Ramony bo nie wiadomo czy dojdzie do siebie.
To także tego rodzial ZAJEBISTY!!
Ah, no tak zapomniałem napisać fakt jestem tu praktycznie odbpoczatku i przyznaje się nie komentowalam. Tak, Litwa siedzialam cicho jak mysz pod miotla i nie komentowalam, bo... nie wiem czemu. Dopiero ten rodzial mnie ruszył i postaram się robić to dalej :D
~ FELA
Nie tak Litwa tylko tak kurwa xD uroki pisania na iPodzie z włączona korekta. To jak już pisze drugi to przepraszam za błędy :D
OdpowiedzUsuń~FELA
od POCZĄTKU I NIE KOMENTOWAŁAŚ?!
UsuńNO NIE !
Ale lepiej późno niż później;)
Dziękuję. ^^
Wiem, wiem i przepraszam :)
Usuń~FELA
Yep dawaj nowy dziś wieczorem(:
OdpowiedzUsuńObawiałam się tego spotkania z matką Ramony, bo nie do końca potrafiłam sobie ją wyobrazić,le a Ty przedstawiłaś ją bardzo dogłębnie. Teraz jasno mogę stwierdzić - CO ZA SUKA?!?!?! Ale dobrze, że wyjaśniły sobie co nieco. Co do Witwickiego, czy jak się piszę nazwisko tego debila, to mnie się kojarzy z Transformersami [haha, nazwisko głównego bohatera]. Noe mogłabym nie wspomnieć o znienawidzonym przeze mnie Jordanie, jego zachowanie z kościele? MISTRZOSTWO! "idę do spowiedzi" - moja mina bezcenna. Ale dalej go nie lubię.
OdpowiedzUsuńA co do końcówki? Cholero jedna, czy Ty zawsze musisz kończyć takim dramatem??
Spadam po kawę i zabieram się za następny.