piątek, marca 2

15.Play

 Tak jak kiedyś, dzielę ten rozdział na dwie części, bo jako całość byłby za długi. 

CZĘŚĆ I 
Zawiera fragmenty +18

     Zbliżała się burza. Przesycone wilgocią poranne powietrze było naelektryzowane, co prowadziło do nierównowagi między dodatnimi, a ujemnymi ładunkami. Wiecznie błękitne niebo spowiły ponure chmury, które wciąż się nagromadzały. Stolica Teksasu rzadko, bo raz lub dwa na rok, nawiedzana była przed tego typu wybryki natury. Mimo tego nie była ona zmorą tutejszej ludności, ale darem. Wbrew pozorom deszcz sprowadzał tutaj życie, którego na pustynnych preriach brakowało. Tak było też ze mną.
    Widocznie potrzebowałam zetknąć się ze śmiercią, by ponownie się narodzić. Miałam na myśli kąpiele we własnej krwi, pobicia i gwałty z rąk bandyty, a czasami zwykłe tracenie przytomności od wylewu krwi. Dziś nadszedł deszcz, który zmył cały brud, ale również pokazał, że wcale nie muszę kłębić się w sobie.
     Miałam zacząć kolejny dzień, planowałam znów pozżerać się z Jaredem, błagając jednocześnie, o odłożenie daty ślubu albo po prostu poprowadzić  z ojcem śmiesznie poważną rozmowę o mojej przyszłości  i  wysłuchać kolejnych mądrych słów tego staruszka. Niestety - albo stety - coś pokrzyżowało moje plany. Gdy tylko podniosłam powieki, ujrzałam najpiękniejszy obrazek w całej swojej żałosnej egzystencji  – oczy. Wzrok, mający w sobie centrum mojego świata, w tym mój żywioł - niebieską wodę i to, o czym nieświadomie marzyłam - uczucie.      
     Nie często zdarzało mi się budzić, a następnie przez parę godzin wpatrywać się w czyjeś oczy, ale gdy już taka chwila nastąpiła, czerpałam z niej jak najwięcej. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. W tych błękitnych głębinach widziałam masę marzeń, masę pytań i masę strachu, ale jednocześnie dostrzegałam  w nich ciepło, szczęście i  radość.
     Co on widział w moich oczach, niby tak różnych od siebie? Zieleń i błękit powinny się ze sobą gryźć, ale kolejny raz teoria o przyciągających się przeciwieństwach sprawdziła się. Te oczy były blisko mnie, bo niecały metr dalej, osadzone były w głowie człowieka siedzącego na bujanym fotelu, w dresowych spodniach i  z odsłoniętym torsem i wpatrywały się we mnie pilnie.
     Po wyjściu z łóżka, co było czynem niemal niemożliwym, ubrałam długą bluzę z logiem Nirvany i gumiaki odpowiednie na dzisiejszą pogodę. Kątem oka widziałam, jak mi się przygląda, więc pomogłam mu trochę, siadając wprost na jego kolanach. Jedną ręką objęłam go za szyję.
- Przesuniesz ślub o te cztery miesiące czy nie? – zapytałam wprost.
     Ze szczeniackim uśmiechem i rozczochraną po śnie fryzurą nadawał się pod prysznic, ale osobiście wolałam wepchnąć go do błota. Jego pośpiech ani trochę nie był mi na rękę.
- Nie  – odpowiedział, zanurzając  wargi w mocnej kawie.
- Moim zdaniem nie warto aż tak z tym pędzić  – drążyłam.
- Moim zdaniem życie pędzi  i wcale na nas nie poczeka. Trzeba brać garściami.
     Wiedziałam, że stąpam po cienkim lodzie. Moja delikatna sugestia mogła być zrozumiana jako poważny zarzut, jednocześnie byłam zbyt wygadana i  nie potrafiłam utrzymać języka za zębami. Może po prostu byłam głupia?
- Nie mam sukienki  – zaczęłam wyliczać na palcach u rąk. –  I świadka! Druhny! Pastora! Nawet małego ołtarzyku! Nie mam nawet pieprzonego tortu czekoladowego! Czy ty to widzisz!?
- Ale masz najważniejszą rzecz  – mruknął opanowany. – Zapomniałaś jaką?
- Nie, tortu nadal nie mam – przegryzłam dolną wargę.
- Osz ty… – wycedził twardo i złapał mnie delikatnie za brodę, by ostatecznie zostawić na mych ustach smakowity posmak kawy.
      Kolejny autograf zostawił na mej szyi, następny tuż nad dekoltem. Głośny grzmot, który zsynchronizował się z odkrząknięciem mojego ojca, sprawił, że odskoczyłam jak oparzona  i  posłałam tacie słodki uśmieszek. Gdyby nie on, już dawno bylibyśmy za domem.
- Dzień dobry, tato. Będzie burza. Ulewna. Ale to chyba dobrze. Bardzo. Wręcz wyśmienicie.  Jak spałeś? – spytałam na jednym wdechu.
     Jaredowi groziło zagrożenie życia lub zdrowia, gdy tylko zbliżał się do mnie przy ojcu, dlatego mój stres jedynie się spotęgował.  Dobrze wiedziałam, że na górze, pod łóżkiem, leży dubeltówka, z której strzelał do zwierzyny łownej. W myślach uśmiechnęłam się, przypominając sobie, jak wyganiał każdego faceta z mojego pokoju.
- Wasze łóżko niemiłosiernie skrzypie! Obudziliście cały dom! Nie zmrużyłem oka!  – darł się, chcąc przekrzyczeć grzmoty.
     Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, a przynajmniej  ja i Jared, że wieczorem tatuś zafundował sobie sesję masturbacji i to Jared, nie tata, nie mógł zmrużyć oka aż do piątej nad ranem. Przyzwyczajonej do jego wybryków udało mi się zasnąć, jednak nie zazdrościłam Jaredowi, słyszącemu w domu jęki  i postękiwania.
     Nadeszła ulewna burza, dlatego schowaliśmy się w domu. Tata, chcąc pokazać mojemu  narzeczonemu, że jest świetnym panem domu i  gospodarzem, upewnił się, że okna są bezpiecznie zamknięte, a drzwi zaryglowane. „Jeśli umrzeć, to razem” - pomyślałam. Tymczasem Jared nadal świecił torsem, odejmując  tacie i mnie pewności siebie.
- Nie macie w tym Los Angeles ubrań? – wycedził, omijając wzrokiem miejsce, na którym siedział.
- Są bardzo drogie  – uśmiechnął się do niego serdecznie, a ja kopnęłam go w nogę, delikatnie sugerując, by trzymał język za zębami, nawet gdy aż świerzbiło, by się odgryźć.
- No to kiedy ten cały… ślub? – zapytał wreszcie tonem, który mógł równie dobrze odpowiadać pytaniu „No to kogo mam zabić?”.
     Jay spojrzał na mnie ostrzegawczym wzrokiem, prosząc, bym milczała, ale wyrwałam się szybko, sądząc, że zamknę tą sprawę na zawsze.
- Za cztery miesiące –  posłałam obojgu serdeczny uśmiech, gdy to Jared zabrał głos.
- Tak właściwie, to mam pewne miejsce na oku i… Załatwiłem wszystko na za tydzień. Co ty mówisz, kochanie? Jakie cztery miesiące!? – śmiejąc się, spytał mnie, a ja miałam ochotę przybić go do ściany i wsadzić mu papużkę do odbytu. Po tych słowach nie było już odwrotu.
- No to gdzie się to odbędzie? – tata podniósł brwi.
- Muszę sobie przypomnieć nazwę tego…  – urwałam, nie chcąc powiedzieć  siarczystego przekleństwa. – … hotelu. I zaraz wrócę.
     Kłując uszy dwóch mężczyzn, odsunęłam krzesło, ciągnąc  je po podłodze i  tupiąc nogami, skierowałam się ku gabinetowi  ojca, w którym mieściła się mapa świata. Stanęłam przed nią miej więcej po środku i zlustrowałam paroma rzutami oka wszystkie kontynenty. „Najprostsze wybory są najlepsze” -  przypomniało mi się. Ja jednak znów oddałam swoje losy w ręce ślepego trafu. Zakręciłam się parokrotnie w miejscu i z zamkniętymi oczami wbiłam wystawiony palec w szorstką powierzchnie mapy, która wisiała tu jedynie po to, by zakryć sypiący się za nią tynk.
     Z lekkim niepokojem otworzyłam oczy i  ujrzałam literkę „L”, w którą wbiłam palec. Jednocześnie należała ona do wielkiego napisu „TAJLANDIA”. Lekko zdruzgotana, ale nadal trzymając się na nogach, zeszłam na dół, gdzie od razu rzuciło mi się do oczu, jak wyglądała atmosfera przy stole. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że po prostu przemilczeli te parę minut mojej nieobecności, ale wkrótce pomyślałam,  że mogło paść wiele słów, których niekoniecznie chciałam usłyszeć. Ich ściągnięte brwi  i zaciśnięte usta instynktownie mówiły mi, że jeden z nich powiedział coś bardzo nie na miejscu. Nie bez powodu podejrzewałam Jareda.
- Kto umarł? – zażartowałam, siadając pomiędzy nimi.
- Oczywiście, panie Silver-Leto  –  uśmiechnął się kwaśno.  – To przecież jasne, że zostanie zaproszona. Nie mogło by jej zabraknąć na tak ważnej uroczystości.
     Ojciec prychnął.
- O kim mówicie? – zbladłam na twarzy.
- Nasza słodka Amy Stone będzie na ślubie, proszę się o to  nie martwić. Już ja o to zadbam  – wycedził  brunet  i tupiąc nogami jak urażone dziecko wychodzące z zabawkowego bez zabawki, poszedł na górę, gdzie prawie wyrwał drzwi z nawiasów.
     Słowa, a w szczególności  imię jakiego użył, odbiło się mi echem w głowie. Nadal nie rozumiałam jego  sensu, a odpowiedzi szukałam w kamiennej twarzy ojca.
- Chcesz rodzicielskiej rady? – spytał, uciekając wzrokiem.
- Nie. Powiedz mi, co za Amy  – wyszeptałam, bawiąc się nerwowo rękami pod stołem.  – O ile dobrze zrozumiałam…
- To dobrze, bo całkiem się na tym nie znam. Wychowanie dzieci to ciężki kawał chleba, ale…  – pogłaskał mnie po policzku.  – Warto, słoneczko.
- Tato, mów  – starałam się opanować ton głosu, ale czuć w nim był niemałą niecierpliwość i ekscytację.
- Wyjechała do Miami. Urodziła synka, ma na imię Jasper… Nie chciała się z tobą kontaktować, myśląc, że zniszczy wam związek, dlatego usunęła się w cień.
- C-co? – wybełkotałam.
     Mówił to tak, jakby jak najszybciej chciał  to z siebie wyrzucić.
- Byłem pewny, że miała ważny powód, dlatego siedziałem cicho… Ale Ramonko, pytała się o ciebie, dzwoniła prawie codziennie!
- Przez cały ten czas wylegiwała się w Miami!? – wybuchnęłam.
     Pozwoliłam sobie uderzyć pięścią w stół.
- Nie dawała ani znaku życia! Przez siedem miesięcy nie napisała listu, nie zadzwoniła, nie wysłała kartki! Bałam się, że coś jej się stało, że coś z dzieckiem! Co za głupia pizda! – wykrzyczałam wstrząśnięta.
     W innej sytuacji , uczulony na moje słownictwo ojciec, wymierzyłby mi policzek, jednak teraz był bardziej wyrozumiały, wiedząc, jakie emocje się we mnie kumulowały. Gorycz, żal, smutek, szok i nadchodzący stres związany ze zbliżającą się ceremonią.
- Tato – wyszeptałam, nie panując nad głosem.  – Czy ona… będzie na ślubie?
- O to spytaj tego pana „Goła Klata Nie Ma w Los Angeles Koszulek”, bo ja ci nie powiem.
     W mgnieniu oka byłam na górze, by ponownie wystawić drzwi na próbę wytrzymałości. Ich trzask nie wzruszył siedzącego na łóżku Jareda z laptopem na kolanach. Na monitorze widać było sporą listę ludzi, do których wysyłał jednego i  tego samego maila o temacie z podejrzanie wielkimi literami. Cały monitor wręcz pękał od napisu „ZAPROSZENIE NA CEREMONIĘ ŚLUBNĄ: JARED LETO I RAMONA SILVER!”.
- Co ma do tego Amy? – spytałam, tupiąc jakiś szybki  rytm.
     Padło akurat na utwór Beatlesów. Jedną z moich dróg na uspokojenie się, było właśnie tupanie stopami.
- Twój ojciec jest tak głupi, że wypalał mi wszystko. Gdy byłaś na górze, przycisnąłem go paroma kompromitującymi faktami o jego prędkości dochodzenia  i  od razu zmiękł  – uśmiechał się złośliwie sam do siebie.
     Moja twarz była czerwona  i ręce aż mnie piekły ze złości. Chciałam zburzyć wszystko, co mnie otaczało i jedynie pięknie spędzony poranek kontrolował mnie, przed szarpnięciem go za włosy i  wykrzyczeniem paru poważnych spraw.
- Co z Amy!? – podniosłam głos.
- Na jaki kraj padło?  – spytał, totalnie mnie ignorując.
- Tajlandia – wymsknęło mi się, lecz od razu kontynuowałam swój kontratak. – Powiesz mi do cholery!?
- Jest tutaj  – odwrócił laptopa w moją stronę, ukazując, jak na samym szczycie listy widnieje imię i nazwisko mojej dawnej blond przyjaciółki.
     Takie same zaproszenia jak do niej, wysyłał do stu pięćdziesięciu innych osób. Zdębiałam, widząc jak dopisuje na szybko miejsce i kraj, w którym miała odbyć się ceremonia.
- Strasznie ci się spieszy  – oznajmiłam.
- Jeśli chodzi o Amy, to owszem, będzie zaproszona. Ale to nie zmienia między nami niczego, Ram…
- Nie Ramuj mi tu teraz! – krzyknęłam, tracąc nad sobą kontrolę.
     Odsunęłam się od niego, czując pustkę w głowie. Nie wiedziałam, co robić w związku z ślubem, a co dopiero nie było mi na rękę spotkanie z Amy. Prawda  - tęskniłam za nią prawie każdego dnia, ale czy mogłam jej wybaczyć? Skoro przychodzi na mój własny ślub, na pewno będzie tego ode mnie wymagała. Delikatnie zetknęłam się plecami z wielką szafą i poluzowałam szyję, dając głowie swobodnie wisieć.
     Byłam zmęczona, chociaż tak naprawdę niczego jeszcze nie zrobiłam. Moja psychika niestety już szwankowała. Kroki Jareda w moją stronę przypominały ruchy lamparta, który chciał złapać swoją ofiarę i udało mu się to, gdy objął mnie ramionami  i przytulił.
- Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? – wyszeptał wprost do mojego ucha. – Odpowiedz.
- Nazwałeś mnie babsztylem i  pasożytem  – syknęłam urażona.
- A ty mnie fujarą. Jesteśmy kwita.
- Raz powiedziałeś, że umiem tylko świecić  golizną! Tylko cyckami umiem machać! Właściwie, to w ogóle ich nie mam, kretynie!
     Uśmiechnął się szeroko, ale szybko spoważniał.
- Zapomniałaś, jak uratowałem ci życie? Zdążyłem, gdy pływałaś z podciętymi żyłami w wannie. Uratowałem cię konającą  z bólu z rąk pieprzonego zboczeńca. To nie puste deklaracje i słowa. To czyny.
- Masz rację… – przytaknęłam cicho.
      Nie miałam pewności, czy jestem w stanie tyle wziąć na barki. Cicho załkałam - ta silna Ramona Silver -  załkałam, a mężczyzna ochronił mnie w swoich ramionach…
- Daj mi pokierować, zaufaj mi.
     Wtedy właśnie grzmot nie przeszył nieba, nie uderzył w dach, ale kopnął  mnie  z ogromną siłą. Wstrząsnęło mną, pokopało, strzepało każdą wątpliwość  z mojej duszy w postaci złej myśli, a ciało oczyściło ze swędzących ran. Nie zapracowałam na to, ale jeżeli los tak chciał - miałam być szczęśliwa z mężczyzną o niebieskich tęczówkach i wielkim talencie przemawiania do rozumu.
     Minęły trzy dni, podczas których działo się więcej niż podczas całego mojego życia. Do Dallas wraz z Shannonem przybyła Chenault, która zawodowo trudziła się w sztuce organizowania ślubów. Miała być moją prawą ręką  - jak się potem okazało, to ona wszystko zorganizowała  i  zaplanowała.  Jared, usprawiedliwiony tym, że nie znał się na kwiatuszkach, smakach tortów i sukienkach, odpowiadał z Shannonem za finanse. A było tych finansów dużo. Pewnego wieczoru skorzystałam  z  laptopa Jareda, w którym - oprócz ciekawych folderów o nazwie „Ram 1” i „Ram śpi” - była też możliwość skorzystania z internetu. Wystarczył mi jeden akapit o miejscu, w którym miałam spędzić cały tydzień, bym spadła z łóżka, histerycznie się śmiejąc.
     Hotel  Maxima składał się ze stu dziesięciu pięter o łącznej wysokości  czterystu metrów. Maksymalna ilość gwiazdek i  tak nie odpowiadała jego standardom. Elegancka kuchnia, dwanaście sal z restauracjami, trzy baseny i Aqua Park, parking podziemny, port dla jachtów i otaczający go park, w którym rosły najdziksze rośliny - to tylko namiastka tego, co się tam znajdowało.
     Z tego, co wyczytałam, zwyczajna sprzątaczka znała trzy języki  i miała wyższe wykształcenie, nie mówiąc o ludziach, którzy byli tam klientami. Czy miałam spać pokój obok przywódców świata albo Baracka Obamy?   
     Maxima był najdroższym i jednocześnie najlepiej działającym hotelem w Tajlandii, zresztą znajdował się Bangkoku, jej stolicy, dlatego wszystko przemawiało za tym, by wynająć w nim… piwnice. Ujrzawszy cennik jednej nocy dla jednej osoby, niemalże dostałam zawału, jednak Jared nie podzielał mojej reakcji.
     Uznał, że może zapłacić  pół swojego majątku, byleby tylko urządzić  nam „godziwe” zamążpójście. Myślałam jednak, że za wyborem tego pałacu  -  bo hotelem tego nazwać nie można było  - stoi potrzeba pochwalenia się swoim majątkiem i sławą ze stu pięćdziesięcioma osobami, z których większości nie znałam. Tę liczną część  zaproszonych osób stanowili znajomi Jareda z wytwórni, najbliżsi przyjaciele jego i Shannona, znajomi Tomo, cała rodzina Tomo i najbliższa rodzina Jareda (czyli właściwie jedyne Constance i dwóch braci Leto z innego małżeństwa Constance).
     Ponadto na liście znajdowały się też i takie nazwiska jak Collin Farrel czy Gerard Way, dlatego ja i Daniel - mój tata - czuliśmy się tu jak odludki. Wątpiłam czy jestem gotowa na wejście do tego świata, w którym jeszcze raczkowałam. Na mnie i Chenault spadły obowiązki związane z organizacją ślubu, na którą poszła kolejna ciężarówka pieniędzy. Nie czułam się dobrze. Tak  właściwie, to czułam się chujowo, widząc, jak rodzina Leto funduje wszystkie zakupy.
     Kupiłam sukienkę, za co zapłaciłam wybuchem histerii  i płaczu w salonie ślubnym. Okazało się, że Chenault wybrała dla mnie ponad  trzydzieści  sztuk sukien, które miałam przymierzać. Jedna po drugiej, kolejna  i  kolejna stała się skutkiem naciągniętej szyi, zmęczenia i wygłodzenia.
     Po  czterech  godzinach wreszcie Chen zgodziła się na sukienkę sięgającą mi do stóp, gładką, atłasową. Podkreślała moje atuty, jednocześnie masując wady, jak na przykład brak biustu. Nie narzekałam jednak na Chenault. Poza wyborami dodatków, kosmetyków i innych dupereli, które dla mnie nie miały właściwe znaczenia, wydzwaniała do właścicieli  hotelu, podając szczegółowe zachcianki, jak kolor krzeseł czy ołtarzyka. Gdyby nie ona, już dawno strzeliłabym sobie w łeb, nie ogarniając ani jednej z tysiąca rzeczy, które ona wykonywała w niecałe siedemdziesiąt dwie godziny. Miało być idealnie.
     Wreszcie nadszedł dzień odlotu. Wcześniej zapakowane paszporty i dokumenty gdzieś nagle zniknęły, dlatego nie zaoszczędzono nam porannej gimnastyki w ich poszukiwaniu. W walizce miałam upchanych sześć  par butów, kosmetyki, o których nawet zastosowaniu nie miałam pojęcia, ubrania, torebki, dodatki, biżuterię i (oczywiście) białą suknię zapakowaną starannie w folię zabezpieczającą.
     Walizki już pełzły jedna po drugiej w stronę samolotu, gdy trzymając się z Jaredem za rękę, poszliśmy w kierunku wyznaczonej na bilecie bramki. I wtedy pożałowałam, że w ogóle powiedziałam sakramentalne „tak”.   
     Modliłam się, by sto pięćdziesiąt osób tylko groźnie brzmiało. Niestety rozprzestrzenieni w sklepach, przy pasażach handlowych, a nawet siedzący na samych krzesłach, czekając na godzinę odlotu, powodowali, że traciłam czucie w nogach.
     Mój tata również prawie zemdlał, gdy ludzie, których twarze widziałam co najwyżej na magazynach czy na scenach wielkich muzycznych festiwali, okrążyli nas, zasypując nas gratulacjami. Sto pięćdziesiąt par rąk, stop pięćdziesiąt razy większy pulsujący ból w skroniach. Ponad trzydzieści osób stanowiły osoby poznane w Los Angele, ale nigdy poza Amy i Chenault  nie przyjaźniłam się tak, by koniecznie zapraszać go na ślub.
     Problem w tym, że to Jared ustalał listę i kazał mi wymienić  trzydzieści osób. Padło na kolegów z pracy, którzy już zacierali ręce, gotując  się na darmową wyżerkę i  tygodniowy pobyt w luksusach. Z całego natłoku, a nawet Collina Farrela zbliżającego się do naszej pary, uratował mnie tata, który wziął mnie na stronę i zaczął nerwowo szeptać. Niepokoił się tak, jak ja.
- Coś mi tu śmierdzi, słoneczko.  Nie wiem co, ale śmierdzi  – stwierdził.
- Możesz jaśniej? – westchnęłam, masując sobie skronie.
- Ten twój macho… On mi się nie podoba.
- Teraz mi o tym mówisz!? – zaśmiałam się. – Świetnie! Jeszcze jakieś uwagi!?
- Wiem, że się denerwujesz, zresztą twój stres udziela się też mnie, ale…
     Jego wywód przerwał donośny głos kobiety, która poinformowała, że nasz samolot właśnie otworzył bramki. Już więcej go nie słuchałam, chociaż bardzo zależało mu na rozmowie. Uznałam, że po prostu martwi się czy wszystko pójdzie dobrze. Jedynie moi  znajomi  bez ambicji myśleli o tym, jak bardzo zabawią się z Tajlandzkimi prostytutkami.
     W wielkiej kolejce udaliśmy się do bram samolotu, a ja znów poczułam się jak mięso, które oddaje się w ręce jakiegoś kolesia w śmiesznej czapce. Siadłam w wyznaczonym dla siebie miejscu, które mieściło się w środkowym rzędzie. Siadłam na fotelu, czując w kościach wykończenie, ból w piersi i łzy w oczach. Miałam spędzić ponad piętnaście godzin w tej metalowej puszce. Żywiłam nadzieję, że prześpię je wszystkie w ramionach narzeczonego, choć dobrze wiedziałam, że nic takiego jak sen nie nadejdzie. Pasażerowie szybko zajęli swoje miejsca, gdy do naszego rzędu podszedł  Collin. Czułam się co najmniej dziwnie w jego obecności. Filmowy kochanek Jareda przypominał niezłego imprezowicza.
- Ramono, dbaj o niego tak samo, jak ja. Gotuj mu obiadki, szczególnie lubi gulasz.
- Spierdalaj! – Jared pokazał mu bezprecedensowo środkowy palec, na co dwójka przyjaciół  zaśmiała się tubalnie.   
     Już mieliśmy zamykać  kabinę, gdy ostatni spóźniony pasażer postawił swą stopę w samolocie. Zdyszany osobnik odezwał się melodyjnym głosem, a ja i Jared odwróciliśmy automatycznie głowy w jego kierunku.
     Stała jak anioł, tyle że bez skrzydeł. Niby zdyszana, niby miała rozwiane, mocno roztrzepane włosy, jednak nie widziałam w niej ani jednej wady. Była czysta i piękna, zupełnie tak, jaką sobie zapamiętałam. Jej śliczną twarz bez skazy pokrywał perfekcyjny makijaż, a włosy o złotej barwie uzupełniały jej oblicze. Ignorując prośby stewardessy, odpięłam pasy i ruszyłam w jej kierunku, ale to nogi same mnie prowadziły. Wreszcie ją dotknęłam, poczułam opuszkami palców jej aksamitną skórę i upewniłam się, że to nie fatamorgana.
- Amy? – pisnęłam, nie dając rady utrzymać w dybach łez.
- Cicho, malutka... – przełknęła ciężko  ślinę i odgarnęła zagubiony lok z twarzy.  – Już dobrze…
- Ale… Amy… – bełkotałam.
     Siedem miesięcy zrobiło swoje. Po tak okrutnym, wręcz brutalnym pozostawieniu mnie samej, pojawiła się nagle, jeszcze piękniejsza niż zwykle. „Zostawiła cię! Oszukała! Nie interesowała się twoim losem!”  -  mówiła. „Powinnaś ją stąd natychmiast wygonić!”.
- Dość  – moje sparaliżowane ciało objął ktoś inny.  – Ty, siadaj na swoim miejscu,  a my wracamy. Zaraz startujemy.
     Nie zerwałam wzroku z blond piękności o pełnym biuście i idealnie zgrabnych nogach. Jared ciągnął moje nogi po ziemi, bo nie byłam zdolna do myślenia. Wszystko zaćmiła mi Ona. Zahipnotyzowana, oczarowana, zakochana;  taka się czułam. Usiadłam z powrotem na miejscu, Jared zapiął dokładnie moje pasy i  złapał mnie za rękę, jednak mój wzrok uparcie drążył dziurę w fotelu przede mną.
     Wszystkie moje myśli  i żądze skupione były na jednej  jedynej osobie w tym samolocie. Nie zaprzeczałam, że z Amy od zawsze łączyła nas dziwaczna więź. Coś pomiędzy matką, a córką; siostrami, a najlepszymi przyjaciółkami, a niekiedy coś między dwoma dziewczynami… Często chodziłyśmy do łóżka. Raz, by pokazać sobie uczucie, a raz, by po prostu osiągnąć orgazm. Teraz, po tylu miesiącach przerwy, nie mogłam się zdecydować, czego pragnę bardziej. Jared zauważył, że coś knuję, ale byłam szybsza.
     Lampka informująca o zapięciu pasów bezpieczeństwa ponownie zaalarmowała, jednak jak przystało na buntowniczkę, szybko zerwałam ich spięcie i powstałam z fotela. Kąt nachylenia unoszącej się maszyny oraz jej przyśpieszenie pomogło mi w niecałe trzy sekundy przebiec pół długości samolotu. W locie - bo biegiem nazwać tego nie można było - złapałam ją za ramię, przyciągnęłam do siebie i gdy już miałam zderzać się ze ścianą, chwyciłam za drzwi od toalety, wepchnęłam tam nas obie i zwinnie zamknęłam za sobą drzwi.
     Dziesięć  sekund później Jared walił  w nie jak oszalały, ale moje ciało, moje oczy, zmysły, serce i dusza skupiły się na piękności obok. Samolot nadal dostawał przyśpieszenia, powodując  gigantyczne przeciążenia, którym nie miałyśmy sił się przeciwstawić. Amy pchnęło na ścianę, ja padłam prosto na nią. Nasza bliskość przelała czarę.   
     Zlokalizowałam jej usta i wpiłam w nie swoje własne. Nie był to pocałunek przyzwyczajonych do siebie kochanków, ale dziki, mocny, namiętny wręcz taniec języków i  warg. Huk silnika i zgiełk na korytarzu tłumił nasze głośne odgłosy, które rodziły się i  jednocześnie ginęły w naszych gardłach.
- Kochanie… – wyszeptałam.
     Jej wzrok utkwiony był  na moich ustach, bo o rozmowie w takim huku nie było mowy.
- Przepraszam… – mówiła ze łzami w oczach, jednak jej piękno zupełnie zdominowało to, na czym powinnam się tak naprawdę skupiać.
     Wzrokiem śledziłam łezki rodzące się w kącikach jej oczu i powoli sunące po jej idealnej buzi, tak wspaniałej, gdy dekorowały ją srebrne łzy… Ponownie badałam ją wzrokiem, wpatrywałam się w drobny nosek, krzywiznę kości policzkowych, dzięki którym wyglądała jak małe dziecko i jednocześnie dojrzała kobieta.
- Ma siedem miesięcy, ale jest już bardzo mądry  – szeptała, ale niczego nie rozumiałam z jej bełkotu, połączonego ze szlochem. – Ja… Ty…. Znów… Razem….
- Nie marzę o niczym innym – uśmiechnęłam się i wpiłam boleśnie w jej wargi, które odwzajemniły szybko mój pocałunek.
     Każda komórka mnie pragnęła ją pieścić, dotykać, całować i nagradzać za to, że jest. Wiedziałam, że za ten czyn będę smażyć się w piekle, jednak kontrolę nad moim umysłem już dawno przejęło moje ciało. Rozpierała mnie radość, której nie umiałam (ani też nie chciałam) opanować. Pragnęłam podzielić się z nią tym szczęściem.
    
 Piosenka 12.
     Dziękowałam projektantowi  toalet w liniach lotniczych, bo ledwo mieścił dwie osoby, co mi bardzo odpowiadało. Ciągłe ocieranie się dolnymi  i górnymi partiami ciała, jedynie wzmacniało naszą żądzę. Nasze języki zaczęły dziki  taniec. Szalałam po jej zębach, nawilżałam wargi  i delikatnie je ssałam. Robiłam to tak samo, mając siedemnaście lat, gdy właśnie z nią po raz pierwszy  posmakowałam gorzkiego zapachu potu i słodkości kobiety.   
     Pamiętałam nikotynę, szary dym i wielki, biały materac, leżący na podłodze, który był jednocześnie moim pierwszym łóżkiem,  w którym rozkoszowałam się kobietą.
     Pamiętałam, że pomimo bólu było przyjemnie. Moje dłonie bez wstępów ściskały jej piersi, które jak płynna ciecz przelewały się przez moje smukłe palce. Nie wytrzymałam buzujących we mnie uczuć  i z szaleństwem w oczach zerwałam jej top, w skutek czego białe guziczki rozpruły się i rozsypały po całym pomieszczeniu. Choć czułam, że popełniam coś okropnego  i  samolubnego, to ciało stojącej przede mną kobiety było zbyt wielką pokusą, by z niej zrezygnować.
     Oblizałam wargi  i zaatakowałam schowane za bordowym biustonoszem piersi, które podniosły się rozochocone moim dotykiem. Zapominając o zasadach moralnych, z doświadczeniem rozpięłam jej biustonosz i widząc chowający się cały czas za nimi skarb, uśmiechnęłam się zalotnie z nutką wariactwa. Spojrzałam w jej niebieskie oczy, które jarzyły się dwoma małymi światełkami. Obie tego pragnęłyśmy  i  nie widziałam wtedy żadnych powodów, by temu zaprzestać.
     Gdy językiem obchodziłam się z jej dwoma półkulami, ta zwinnie wsadziła dłoń do mojej bielizny i zatopiła palce w mojej kobiecości. Zacisnęłam mocno powieki, opierając się całym ciężarem na niej, jednocześnie brudząc sobie ubrania moją własną śliną klejącą  jej biust. Istne szaleństwo. Straciłam resztki rozumu, gdy uklękła przede mną i patrząc mi w oczy, zdejmowała powoli spodnie oraz dolną bieliznę. Jej spojrzenie potrafiłoby zwalić faceta z nóg, ale ja przyzwyczajona byłam do ich widoku. Mówiły mi, jak bardzo mnie pragną. Była świetną kochanką, doskonale podnoszącą napięcie, a gdy dochodziło do tego uczucie, moje nogi stawały się wątłe jak galaretka.   
     Mocnym szarpnięciem pozbyła się mojej bielizny. Było mi obojętne, że właśnie teraz zabijam jakiś fragment serca mojego faceta, ale duchem byłam gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko… Wyszeptałam jej imię, gdy z lubieżnym uśmieszkiem zarzuciła sobie moją lewą nogę na bark i w cudownie płynnym ruchu zbliżyła usta do mojego krocza. Przejechała po niej całą długością języka, nawilżając ją jeszcze bardziej.
     Zważywszy, że to miejsce było bardzo czułe na dotyk, to ja cała zalewałam się potem i czułam w ciele temperatury skaczące od wielkiego gorąca, po uczucie wszechogarniającego mrozu. Mimo jedenastu tysięcy metrów nad ziemią mogłam lecieć jeszcze wyżej…
- Szybciej  – syknęłam głośno, wiedząc, że silnik nadal tłumi nasze odgłosy.
     Chwyciłam ją za włosy, boleśnie zaciskając palce tuż przy skórze głowy. Przez przymknięte powieki widziałam, że ona sama nie próżnowała  i  dogadzała sobie samej. Zaczęłam się głośno śmiać, wspominając czasy, w których takie numery były na porządku dziennym. Wiedziałam, że długo nie wytrzymam, dlatego z bólem podniosłam ją z kolan i delikatnie pchnęłam na zamkniętą klapę od sedesu. Tam podniosłam jej nogi  i zdjęłam delikatnie spodnie.  
     Brak dolnej bielizny wcale mnie nie zaskoczył. Amy nadal była sobą  i ucieszył mnie fakt, że w tej sferze działa tradycyjnie. Byłyśmy nagie. Siadłam na niej, otaczając ją nogami w pasie i (w przeciwieństwie do pierwszego razu) posmakowałam jej delikatnie, wręcz wąchałam ją  jak kwiat i smakowałam jak wino, na które czekałam parę miesięcy, ale można te wszystkie dni porównać do lat.
     Rozpięłam gumkę jej włosów, chcąc widzieć je w pełnej krasie. Sięgały do ramion, lekko falowały, dobitnie utwierdzając innych, że jest przepiękną kobietą. Zwróciłam uwagę na jej duże piersi, które powskakiwawszy pod swoim ciężarem, lśniły jeszcze od mojej własnej śliny. Nawet morelowo-różowe sutki błyszczały od niej.
     Chwyciłam za jedną pierś mocno, jednak nie był to zabieg dla przyjemności, ale badający jej reakcje. Odchyliła głowę do tyłu, odsłaniając swoją szyję, a ja natychmiast pocałowałam w tym miejscu jej jedwabną skórę ozdobioną delikatną warstwą włosków. Wtedy poczułam w sercu dziwaczne ukłucie, bo gdzieś z korytarza dochodził Jego głos.
     Mimo że czułam się jak w niebie, musiałam to szybko zakończyć. Mocno opięłam ją w pasie nogami, sygnalizując, że ma zrobić to samo. Niepohamowane pragnienie miało być zaspokojone szybko i  łatwo, bo nasza gra wstępna wystarczająco nas podnieciła. Zsunęłam dłoń po jej brzuchu, aż dotarłam do mokrego łona, które nadal było niezaspokojone. Bacznie przyglądałam się jej reakcji, gdy zanurzałam w niej parę palców, jednak szybko utraciłam z nią kontakt wzrokowy, gdy uczyniła to samo.
     Kilkanaście szybkich, skoordynowanych ruchów doprowadziło nas obie na szczyt, na którym chciałyśmy pozostać jak najdłużej.
     Wiłyśmy się, tarłyśmy o siebie nawzajem, tłumiąc krzyki w ustach. Przeliczyłam swoją silną wolę i jeden szczyt zamienił się wkrótce w trzy następne. Nie miałam jej dość, ale coś we mnie miało dość siebie samej. Mój pot, jej zapach na mnie i usta wciąż szepczące jej imię, sprawiały, że czułam się brudna i wręcz obrzydliwa. Pocałowałam ją ostatni raz w usta, długo, jakby ze smutkiem i żalem, ale tylko do siebie samej.
     Nie musiała się pytać. Istniały dwie możliwości. Jared mógł zabić Amy - miał do tego dwa powody - albo właśnie rezygnował ze ślubu, a samolot zmieniał kierunek, by lecieć do Dallas. Taki jednorazowy bunt sprawiał, że znów czułam  w sobie życie. Niestety wkrótce okazywało się, że niezaplanowane akcje mogą krzywdzić  moich najbliższych.
     Znalazłam swoje porozrzucane po pomieszczeniu ubrania, zmyłam z twarzy resztki  jej szminki  i w miarę możliwości doprowadziłam się do porządku. Delikatnie nacisnęłam klamkę, a (jak na pstryknięcie palcem) cały samolot ucichł. Jedynie huk silnika przerywał niezręczną ciszę. Wstydziłam się przechodząc szybkim krokiem do swojego rzędu, a jeszcze gorzej poczułam się, siadając w swoim rzędzie obok niego. Miał na uszach słuchawki  i pisał coś szybko na swoim Blackberry. Albo pisał już pozew rozwodowy, albo piosenkę o złamanym sercu.
     Siadłam obok w milczeniu, z rękami założonymi grzecznie na kolanach. Czekałam na wybuch albo porządny cios w twarz, jednak nic takiego nie nastąpiło. W oczach tliły mi się łzy. Wolałam już cierpieć niż siedzieć zawieszona w tej niewiedzy. Jednym ruchem zdjęłam jego słuchawki  i  szepnęłam:
- Wyzwij mnie od szmaty.
- Kogo? – teatralnie złapał się za głowę. – Przecież nikt  nic nie widział!
- Zrozum, że  się za nią stęskniłam…  –  starałam się wytłumaczyć.
- Nie chodzi o fakt, że pieprzyłaś się w kiblu. Chodzi mi o sam fakt, że potraktowałaś mnie jak powietrze! Jestem tolerancyjny, jestem w stanie zgodzić się na takie wybryki  z inną kobietą, ale ty nawet nic nie zasugerowałaś, po zostawiłaś mnie tu! Nie mam nic przeciwko, byś czasami robiła to z Amy  czy z inną kobietą, ale… Kurwa mać! – krzyknął, kopiąc  fotel przede mną, prawie zderzając się o moje kolano.
     Wpatrywałam się osłupiała w jego nogę, która chwilę temu roztrzaskałaby moje drobne kolano. Przełknęłam ciężko ślinę  i zapięłam pasy, drżąc każdym fragmentem ciała. Przypadkowy obserwator śmiałby się w niebogłosy, widząc, jak moją twarz powoli zalewa smutek, jak mięśnie twarzy napinają się i rozluźniają, a po chwili z oczu wypływa kilka drobnych łez. Skumulowało się we mnie wszystko, łącznie ze strachem związanym ze zbliżającą się ceremonią, nagłą wizytą Amy i chorobą lotniczą.
- Przepraszam  – wydukałam, chwytając się za kolano, które cudem ominął.
- Nie rycz – syknął wściekły, ale zmiękł, widząc mój szloch.
     Chwilę potem usunął podparcie na ręce, by mógł swobodnie otoczyć mnie ramionami.
- Nie powinienem krzyczeć, przepraszam…
- Zrozum, że to silniejsze ode mnie…
- Następnym razem jak wrócę z trasy, to pójdę tam z Shannonem, okej? – zaśmiał się.
-To już przegięcie  – spojrzałam na niego ostro.
- A kto to ustala?
- Ja.
- Gdzie twoja czystość  przed  ślubem, co? Nieładnie  – posłał mi ciepły uśmiech.
     Czyli jednak metoda łez działała rozczulająco na mężczyzn. Wzruszyłam ramionami ,uciekając gdzieś wzrokiem, jednak szybko przykuł moją uwagę namiętnym pocałunkiem, który w dziwaczny sposób ponownie sprawił, że to jednak on jest centrum mojego świata, a numer  z Amy był spowodowany jedynie stęsknionymi ciałami.
     Na  lotnisku w Bangkoku wylądowaliśmy o godzinie osiemnastej miejscowego czasu. Powietrze oraz jego konsystencja przypominała tutaj bardzo gęstą zupę i  po wyjściu na otwartą przestrzeń, poczułam się, jakbym oddychała parą wodną. Obiecałam sobie jednak nie marudzić, bo i tak mój wybryk w samolocie był przesadą, a nasze złączone z Jaredem ręce nadal stanowiły dla mnie pewien szok.
     Zapomniałam oczywiście, że maratonu ślubnego „ciąg dalszy” i każdego należało wsadzić do odpowiedniej taksówki. W sumie wysyłanie każdego z naszej sto pięćdziesięcioosobowej grupy zajęło ponad godzinę. Wreszcie w ostatniej taksówce podaliśmy magiczne słowo „Maxima”, a taksówkarz wybałuszył oczy  i  z niemałym szokiem nacisnął pedał gazu. Moje zdenerwowanie udzielało się chyba wszystkim, bo Jared oraz Chenualt milczeli. Jedynie Shannon jak dziecko, które pierwszy raz jedzie samochodem, wskazywał co chwilę palcem: „O, patrzcie jaki tłum! O, patrzcie ile tu mają klubów Go Go!”.
     Akurat ten fakt bardzo mnie zaintrygował. Nie wiedziałam jak Jared zamierza spędzić swój ostatni dzień wolności, ale niemniej jednak te kluby wprawiły mnie w powątpienie. Sama jednak nie wiedziałam czy potrafię bawić się z wystarczającymi regułami  i zasadami.
     Po czterdziestominutowej trasie, którą można było nazwać „przedzieraniem się przez tłum samochodów i wozów”, wreszcie zobaczyłam miejsce, w którym miałam spędzić następnych siedem dni.
- Ała! – syknął Jared.
- Przepraszam  –  jęknęłam, rozluźniając uścisk naszych dłoni.
     Przez przypadek chciałam zmiażdżyć dłoń Jareda, jednak nie widziałam, jak inaczej zareagować na wspaniale oświetlony wieżowiec położony wokół jeszcze piękniejszego parku.
     Prowadziła do niego szeroka droga oświetlana ogrodowymi lampkami. Przy wejściu stali pracownicy, którzy (tak samo jak brytyjscy żołnierze) nie mogli się nawet poruszyć. Taka „hołota” ze Stanów Zjednoczonych musiała zburzyć ten spokój. Jednym z tego przykładów był Collin, który próbował rozśmieszyć jednego z pracowników swoimi głupim minami. Ten jednak stał jak pal, nawet nie wznosząc kącików ust. Szybko sobie odpuściliśmy, bo prawie piętnastogodzinna tułaczka goniła nas do snu albo, co najmniej, wielkiego odpoczynku.
     Po dostaniu się na najwyższe piętro, z którego widać było całą wielką stolicę, udaliśmy do pokoju. Pierwsze, co zrobiłam, to rzuciłam się na ogromne łóżko z baldachimem. Już chciałam zasnąć, gdy ktoś bez uprzedzenia położył się na mnie, po czym złapał za nadgarstki  i szeroko rozłożył.
- Po pierwsze - ugniatasz mnie i nie mogę oddychać. Po drugie - jestem wykończona – syknęłam, a ten tylko odrobinę oparł się na nogach, nie chcąc przygniatać mnie swoim ciałem.
- I tak nie zachowujemy czystości, więc…
     Zręcznie odwróciłam się do niego twarzą i ostro spojrzałam w oczy.
- Po co masz ręce? – podniosłam brew, a ten urażony wstał i trzasnął drzwiami od łazienki.
     Zaczęłam dusić się ze śmiechu, jednak szybko się opanowałam. Śpiesząc się do łóżka, przebrałam się w obrzydliwie zieloną piżamę, która choć trochę mogła odepchnąć Jareda. I wtedy mój wzrok napatoczył się na ciekawe zjawisko. Łazienka, która swoją drogą przypominała łazienkę dla królowej Anglii, nie miała jednak ściany, zamiast tego wstawiono tam szybę. Akurat ta szyba była jedną ścianą prysznica, dlatego widok, jakiego doznałam, lekko zbił mnie z tropu.
- Ja pierdole… – wycedziłam, czując  w sobie sprzeczne emocje.
     Byłam wykończona lotem i dobijał mnie fakt, że już jutro rano miałam zabrać się z Chenault do pracy, jednak widok nagiego Jareda oblewanego strumieniem wody działał na mnie jak afrodyzjak. Zachowywał się, jakby naprawdę stała tam ściana i był zupełnie sam. Przełknęłam z trudem ślinę, gdy dotknął ręką swojego członka i zaczął  go delikatnie masować. Chciałam krzyknąć, że  jest niewyżytym dupkiem. Niestety, był niezwykle zajęty pewną czynnością.
     Klęłam pod nosem swojej durnej decyzji parę minut, aż okryłam się puchową kołdrą  i wepchnęłam głowę między poduszki. Ten widok zaczął mnie maltretować, aż nie wytrzymałam. Sięgnęłam po najbliższą rzecz (padło na magazyn o modzie)  i rzuciłam nią w szybę, za którą robił to mój przyszły mąż. Nie zaczerwienił się, nawet nie zadziwił, gdy nasze wzroki się spotkały. Robił mi na złość  i  bardzo mu się to udawało. Pokazałam mu wywieszony język i  czerwona na twarzy znów zakryłam się poduszkami. Prawie zasypiałam, gdy poczułam jego dłonie na plecach, po chwili te same palce wgłębiały się w powierzchnie między żebrami, aż dotknęły mojej piersi. Piżama nie sprawiała mu problemy. W myślach zaczęłam siarczyście kląć.
- Kochaj się ze mną  – niemal warknął.
     Tak samo, jak w głowie, zupełnie to samo uczucie poczułam w okolicach podbrzusza. Pewien impuls, który skłonił mnie do następnych czynności. Odsunęłam powoli poduszkę, by zostać zaatakowana przez jego usta. Przywarł ciałem do moich pleców, jednocześnie masując moją pierś i całując prawy profil mej twarzy. Jego rozochocony wcześniej członek mówił mi, że ten cały incydent w toalecie nie tylko go wkurzył, ale po prostu podniecił. Poczułam między pośladkami  twardość  jego narzędzia i z mych ust wydobył się cichy jęk. Podniósł mnie z pozycji  leżącej  i - ku mojemu zaskoczeniu - usadził na czworaka.
     Nie tracąc kontaktu pomiędzy jego torsem, a  moimi plecami, zsunął swoją dłoń do moich pośladków, które pieścił przez cienki fragment piżamy.
- Ani trochę cię ta piżama nie odpycha? A niech  to szlag… – wycedziłam, opierając się rękami o ramę łóżka.
- Uwielbiam kolor zielony. Dzisiaj rano też mi się podobał  – wydyszał.
     Aluzja do porannego wpatrywania się w oczy szybko uciekła gdzieś daleko, gdy zsunął z mojego prawego półdupka materiał ubrania i ucałował go. Wygięłam się, przygryzając wargę. Dało się słyszeć  cmokające dźwięki wychodzące z jego ust, a stęsknione dłonie rysowały coraz to dziwniejsze obrazki na mojej kości ogonowej.   
     Wreszcie pozbył się moich spodni  i nastała niezręczna cisza, którą przerywał jedynie mój ciężki oddech. Zwykle aż tak nie szaleliśmy, osobiście wolałam wpatrywanie się w oczy i odpływanie w rytm ruchów jego bioder, niestety dzisiaj ktoś miał inny pomysł. Dało się słyszeć dźwięk zdejmowanych bokserek, a następnie szelest jego dłoni  na mych własnych biodrach. Przygotowałam się na przyjęcie jego członka, jednak to przyszło szybciej  niż  się tego spodziewałam.
     Wykrzyknęłam głośno przekleństwo i  mocno zacisnęłam pięści na brązowej ramie łóżka. Moje knykcie zbielały, gdy mocno uczepiłam się mojego podparcia, gdyż jego ruchy prawie mnie taranowały. Było to jednak zbyt podniecające, bym zaprotestowała. Chwilę później pochłonęły mnie emocje i wspomnienia, jakich doznawałam w wieku młodzieńczym. Czyżbym przez te lata stała się bardziej grzeczna i stonowana? Dlaczego leżałam teraz cicho, zamiast, jak przystało na dobrą, starą Ramonę, wrzeszczeć  i  błagać o więcej? Pomyślałam, że zbyt długi okres czasu się hamowałam.
- Wypierdol mnie – wycedziłam, chociaż  być może  zrobiła to zamknięta w klatce część  mnie samej.
     Mój kochanek tylko na to czekał  i  teraz to w nim wzbudziły się uśpione instynkty. Złapał mnie władczo w swój uścisk i przyśpieszył płynne ruchy, które obojgu dawały wspaniałą przyjemność. Z moich ust wychodziły nowe przezwiska, których pewnie nie było w słowniku.   Upewniwszy się, że dam sobie radę, jedną ręką zdjęłam górną część garderoby, pozostając tak jak on, zupełnie naga.
     Czułam, że jestem na skraju wytrzymałości, jednak ktoś postanowił przedłużyć moje czekanie. Poczułam w sobie pustkę. Bez większych słów usiadłam na jego kolanach i - tak jak Amy parę godzin wcześniej - objęłam go nogami w pasie. Ten zaś umiejscowił swoją męskość we mnie i tym razem to on badał moją reakcję. Wykrzywiłam twarz w delikatnym bólu, gdy z delikatnym oporem przyjmowałam jego nabrzmiałego penisa. Wyrwał mi się głośny odgłos, gdy poruszył biodrami, a widząc, że nie do końca radzę sobie z jego kalibrem, pchnął mnie na plecy, gdzie było mi o wiele lepiej.
     Położyłam dłoń na jego spoconym karku, a paznokcie drugiej wbijałam w jego plecy. Chociaż Amy miała wiele do zaprezentowania, to Jared był mężczyzną  i  na szczęście to on działał na mnie bardziej. Ten fakt ucieszył mnie dodatkowo, bo nie czułabym się dobrze dzień przed ślubem, czując, że kocham inną osobą. W dodatku, gdyby była to kobieta…
     Tymczasem zawyłam donośnie, gdy zanurzył się we mnie prawie po nasadę. Spojrzałam na niego spod zamglonych powiek z pełną ekscytacją i gotowością na nowości. Szybko wyczuł moje nastawienie i wstał, dając mi chwilę na odpoczynek. No i wtedy spojrzałam na niego z pozycji leżącej. Stał poza łóżkiem, z twardym penisem i wyczekiwał. Mój rudy demon uwięziony w środku mnie uśmiechnął się szeroko, dobrze wiedząc, na co czeka, jednak ja sama czułam wątpliwości. Może pewien wstyd?
     Coś, bo niekoniecznie mój własny rozum, zaprowadziło mnie do niego, gdzie uklękłam przed jego orężem. Poprawiłam czerwone włosy, które zasłaniały mój widok, jednak mój kochanek bardzo się niecierpliwił. Położył prawą dłoń na moich włosach i delikatnie, acz stanowczo, pchnął w stronę swojego krocza. Przyjęłam go do ust, zamykając jednocześnie oczy. Poczułam, jak odpływa. Upokorzenie, pewnego rodzaju zdominowanie tłoczyło się w mojej głowie, jednak nie przerywałam.
     Coraz to nowe wulgaryzmy wychodziły z jego ust, jednak szybko przypomniałam sobie, jak to dobrze odmłodzić się o paręnaście lat. Przyśpieszyłam ruchy swojego języka, tłocząc go w swoich ustach i śliniąc. Wystarczyło parę mocnych ruchów skoordynowanych z moją dłonią, ruszającą się w moim kroczu, byśmy oboje szczytowali.  
     Naprężył się, stwardniał, aż lepki strumień kleistej mazi wypełnił moje gardło, by razem ze śliną spłynąć przez przełyk. Byłam zdziwiona tym, że przez tyle lat przerwy byłam w stanie kogoś zadowolić. Pomógł mi wstać  i  z uczuciem ucałował moje usta. Padliśmy z powrotem na łóżko, ale moje zmęczenie wzięło górę. Zasnęłam smagana dziwnymi snami. 

CZĘŚĆ II


- Shit, shit, shit, shit, shit, shit!
     Kolejny raz z rzędu cisnęłam w dal kamieniem. Wszystko, co leżało na plaży i nie przerastało mojej tężyzny, lądowało w mych drżących rękach, by po przeleceniu kilku metrów, wbić się z impetem w idealnie gładką powierzchnię oceanu. Podobnie i ja wbiegałam spokojną nocą  na piaszczyste tereny  i odebrałam temu miejscu wrodzony spokój.
     Wybiegałam z hotelu.  Elipso-kształtny kamień lądował w mych dłoniach. Biegłam coraz szybciej i szybciej, ignorowałam palące mięśnie i kwas w żyłach. Kamień zyskiwał na prędkości, kręcąc się w powietrzu jak baletnica. Wreszcie trafiałam na plażę, gdzie wrzaskiem i spontanicznymi ruchami mąciłam gładką powierzchnię wody. Z furią i nieokiełznaną złością rzucałam kolejnymi kamieniami, kalecząc sobie przy tym dłonie.
     Gdyby pozwalała mi na to krzepa, wycelowałabym wprost w pusty łeb tego starego piernika, co siedzi na swoim majestatycznym tronie od miliardów lat i śmieje się jak święty Mikołaj z reklam Coca-Coli. Na moje nieszczęście (jak zwykle) trzeba było rozważyć dwie opcje - oprócz wielkiego miłosierdzia z jego strony, musiałam też liczyć się z tym, że Bóg mnie nie lubi, a nawet mnie nie chce. Prawdopodobnie darzy mnie nienawiścią, a gdy widzi taką, co po północy panoszy burdel na Tajlandzkiej plaży, to już wysyła diabłu specjalne zamówienia.
     Ze środka mego startego gardła wyrwało się następne przekleństwo, które drastycznie przerwało ciszę na plaży. Jedynie tutejsze egzotyczne ptaki o rozłożystych skrzydłach i długich ostrych dziobach pozostały  na drzewach, czekając właśnie na kogoś takiego jak ja, co przyniesie im sensacji po zajściu słońca.
     Już chciałam odkreślić na swojej wyimaginowanej liście jeden problem z głowy, ale jak zwykle coś musiało się zdarzyć. Nie było fajerwerków, nie było głośnej muzyki ani tłumów ludzi. Po prostu - cicho, zachrypniętym głosem poinformowano mnie, że jestem tutaj w trójkę.
     Parsknęłam do siebie. „Jeszcze jednego świra mi trzeba” - pomyślałam. Zakładałam tę śliczną maskę z wyrytym na wierzchu uśmiechem, ale w środku popłakiwałam. Popłakiwałam, bo bez mojego udziału działy się rzeczy związane bezpośrednio ze mną. Jakby wylano mnie z pracy, ale nikt mnie o tym nie powiadomił.     
     Nie fair, co nie?
     Problem siedział tylko i wyłącznie we mnie. Dosłownie. Nadal go czułam, choć tak bardzo nie chciałam. Co robimy, gdy czegoś naprawdę nie chcemy? Eliminujemy, likwidujemy, usuwamy, wyrzucamy, dezynfekujemy, zabijamy…
     Na same te słowa  poczułam zimny dreszcz, przecierający mnie od czubka głowy. Czy tak czuła się moja matka? Drżała w samotności, w samotności decydowała o losach nienarodzonego człowieka, człowieka niezdolnego jeszcze do wyrażenia swojego zdania? Łapała się za ręce, dotykała swoich opuszków palców jak ja teraz, zadając sobie to samo pytanie…
     Od momentu, gdy poczułam w sobie kolejnego gościa, ogarnęła mnie masa uczuć, na których wymienienie zabrakłoby miejsca na najdłuższej rolce papieru toaletowego. Dopiero zebrane w kupkę brzmiałyby jak strach, wątpliwość, żal i paraliż. Paraliż związany z odpowiedzialnością. A przecież  ja i odpowiedzialność  to jak biegun północny i południowy!
     „Kto i gdzie wpadł na pomysł, by wpieprzać mnie w takie bagno!?” Kolejny kamień haratał mą dłoń, która jak katapulta odrzuciła go w kierunku dna oceanicznego. Czy tak miałam pozbyć się problemu? Bez świadków, szybko, gniewnie, dziecinnie? Czy tak łatwo zrzucić z barków ten ciężar i poczucie winy, gdy wyobrazisz sobie masę uśmiechających się do ciebie kamyczków ze smoczkiem w ustach? Wszystkie te kamyczki wylądują w zbiorniku ze śmieciami na zapleczu ośrodka aborcyjnego. Nie chciałam. Nie chciałam, by przy ckliwym akompaniamencie muzyczki z animacji Disneya pojawił się tu nowy gość. A może i chciałam dać mu szansę, ale beze mnie?
     Wbiłam pięść w złocisty, puszysty piasek, który poddał się pod ciężarem mojej drżącej ręki. Chwilę potem przesypał się spomiędzy zaciśniętej pięści, a resztki, które nie zdołały uciec, uleciały dalej. Podmuch wiatru przyniósł go z powrotem do mnie, celując wprost w moją twarz.
     Nocna przechadzka wzdłuż morza? Nie polecam. Nie polecam, bo nie usłyszysz tu szelestu palm, śpiewu ptaków ani szumu fal. Tylko i wyłącznie angielskie przekleństwa, które rzuca  wariatka, pieprząca o kamykach ze smoczkami w ustach.
- Fuck!
     Gdybym miała nowotwór, nazwałabym go właśnie „dziecko”. Dziecko. Ranka, bąbel na podniebieniu, który się nie goi, bo go nieustannie macasz językiem. Myślisz, czujesz, a nawet słyszysz, że jest blisko, chociaż go nie widać. Cholerny nowotwór. Cholerne życie.
     Sparaliżowane ręce odmówiły mi posłuszeństwa, by przestać drżeć i opaść bezwładnie wzdłuż mego ciała. Ze wszystkich fragmentów moje gumiastej powłoki krzyczał i rwał się niczym nieujeżdżony Mustang jedynie mózg, który wahał się między czekaniem na falę Tsunami, a udaniem się na przedostatnie pięto hotelu i wyjawieniu ukochanemu mężczyźnie całej prawdy.
     Fizyczną pustkę na plaży rozwiała nagle obecność pewnych istot, które każdy dobrze rozpozna nawet w ciemnościach i będąc lekko przygłuchym.
     Tylko człowiek okradnie w ciemnym pomieszczeniu  głuchego człowieka. Najgłupsza rasa zamieszkująca tę planetę.
     Ludzie.
     Tajlandia była niegdyś piękna, ale była. Teraz jej stolica stała się kolebką syfu, niebezpieczeństwa i ludzi, których wolałoby się nie spotkać na swej drodze. Ale po kolei. Wyrobienie sobie zdania o mieście zajmowało chwilę, dokładnie tyle też zajmowało podrobienie tu paszportu.
     Na swej nocnej przechadzce po mieście mijałam setki ludzi i (nie licząc jednej tysięcznej rdzennych mieszkańców) wszyscy wcale nie szukali ładnych świątyń do pstrykania zdjęć  ani tym bardziej nie uganiali się za okazjami last minute w luksusowych hotelach. Ci ludzie przemierzali posikane uliczki Bangkoku tylko po to, by odszukać przygodę, adrenalinę, a nawet niebezpieczeństwo.
     Tak jak Paryż był pępkiem świata mody i spożywania ślimaków, tak Bangkok szczycił się tym, czego pragnął każdy normalny homo sapiens - zmianą. Nigdy nie jest na tyle dobrze, byśmy nie szukali lepszych wyjść. Nigdy pizza nie będzie mogła być doprawiona albo przypieczona lepiej. Nigdy głowa kujona z liceum nie będzie wystarczająco głęboko wsadzona do kibla.
     Znużeni dotychczasowym życiem kobiety i mężczyźni, matki i ojcowie, dentyści i ogrodnicy - wszyscy przybywali tu, by odnaleźć swój cel w życiu, którego zabrakło im na innym kontynencie. Większość szukała samotnie, jakby naprawdę pragnęła zacząć nowe życie.
     Z plecakami pełnymi mielonki w puszce przywiezionej z ojczystego kraju szukali esencji Bangkoku.    
     Niektórym  z nich się udawało, a niektórym nie. Pierwsza zasada dżungli - silniejszy wygrywa -  funkcjonowała nawet i w takiej dzikiej krainie. Jednodniowe motele przepełnione były Europejską, Amerykańską i Japońską papką, która zapominała o poprzednim życiu i wychodziła nocą na miasto, by poczuć się znów młodym bachorem, który poznaje świat. Zupełnie inny świat.
     Urok tego miasta odzwierciedlał majestatyczny rozpierdol przepełniony spazmatycznymi orgiami z wielkimi ilościami narkotyków. Wszystko udekorowane gęstą chmurą smogu, zawstydzającą tę znad LA.
     W międzyczasie grupka insektów i pasożytów żrących powoli tę piękną krainie, niegdyś spokoju i balansu, dziś orgii i narkotyków, zbliżała się do mnie, idąc brzegiem morza. Na pierwszy rzut oka to była ich pierwsza noc w mieście. Podarte spodnie, ubrudzona twarz, kurwiki w oczach i uśmiech świadczący o tym, że przeżyli coś naprawdę zajebistego.
     Tak, zdecydowanie ich pierwszy dzień w piekło-raju. Tuż za nimi szedł ktoś jeszcze,  a jego zgarbiona i przygnębiona postawa lekko mnie poruszyła. Jak można się smucić w samotności w TAKIM mieście?
     „Dobre pytanie” - szepnęłam.
     Gdyby nie ten podbródek zwisający jak nieżywy, stary i nieużywany od lat kutas Papieża, to pewnie bym go nie poznała. Potem już tylko upewniły mnie ręce w kieszeniach i zgarbiona postura.
- Jordan!? – krzyknęłam.
     Niemalże trzydziestolatek uniósł głowę i spojrzał na mnie zza ciemnej czupryny. Jego brązowe oczka zabłysły, a na twarz wskoczył szeroki uśmiech. Nawet w ciemnościach widziałam jego błyszczące białe zęby.
- Mała, co tu porabiasz sama? – spytał, podchodząc do mnie.
     W tym samym momencie jeden z gangu pasożytów wpadł z całym impetem do wody, zahaczając odsłoniętymi częściami ciała o kamienie, które tam niecnie zakryłam. Krzyk. Głośniejszy niż moje niedawne przekleństwa. Aż papugi o czerwono-żółtym zabarwieniu skrzydeł odleciały z wysokich bambusów.
     Jordan i ja przyglądaliśmy się zaistniałej sytuacji, aż ledwo funkcjonujący kumple wynieśli poranionego. Zabójcze kamienie poraniły jego twarz tak, że tamci wybuchli śmiechem. Amerykanie.
- Ty krwawisz! Krwawisz! Jak baba! – ryczał jeden.
     Ten bardziej ogarnięty wyjął z plecaka butelkę podejrzanego napoju, którym chwilę potem oblał twarz zranionego delikwenta. Czyli to była wódka. Można się było domyślić. Amerykanie wzięli przyjaciela na ręce, jak postrzelonego żołnierza na polu walki, ale zostawili za sobą na wpół opróżnioną butelkę alkoholu.   
     Jordan od razu podszedł do pozostawionego samotnie skarbu, po czym przydreptał do mnie szybkim krokiem. Milczał i za to go uwielbiałam. Był taki szczery w tym, co robił. Wybaczyłam mu to, jak zranił mnie w swoim domu. Mimo wszystko miał dobre intencje.
- Czemu tu siedzisz? – spytał.
     Czułam, że chce powiedzieć mi coś innego, ale wypadało mu zacząć od tak oczywistego pytania. Oczywiste pytanie bez oczywistej odpowiedzi. Jordan nie wiedział, że jest tu jeszcze dwójka osób albo - jak zwykłam ich nazywać - nowotworów i wrzodów na tyłku. Mały kamyk i Ona. Ta, która nęka mnie, odkąd pamiętam.
- Czyli coś poważniejszego.
     To nie było pytanie, więc nie mogłam nawet odpowiedzieć. W tym momencie wychodziłam na rudego dzikusa, spędzającego samotnie czas na łonie natury i w dodatku nie kontaktującego się ze społeczeństwem. 
     Brawo, Ram. Masz wybitne zdolności w stosunkach międzyludzkich.
- I znów spotykamy się na plaży… – palnęłam.
     Mimo że był to pomruk i ledwo było słychać moje bełkotanie, to zareagował, jakby w trakcie tej minutowej ciszy czekał, aż zakontraktuje.
- Lubimy plażę – uśmiechnął się i przyłożył otwór butelki do nozdrzy.
     W świetle Księżyca i oddalonego hotelu Maxima, w którym byliśmy zakwaterowani, ujrzałam jego dziwny grymas twarzy. Chyba nie pachniało kusząco.
- O kurwa  – zaklęłam.
- Co? – zdenerwowany rozejrzał się na boki, szukając źródła mojego wulgaryzmu.
- Plaża, wódka, nas dwoje… A! – urwałam szybko. – Na szczęście nie jesteśmy sami!
     Jordan patrzył się na mnie z lekkim uśmieszkiem. Nie zastanawiał się nad sensem mojego zdania, które nawiasem go nie miało, on po prostu wpatrywał się we mnie w bardzo dziwny sposób. A jak miał się wpatrywać? Za dwa dni jego niedoszła dziewczyna brała ślub, a on sam, przegrany po walce z silniejszym, lepszym i wyższym samcem, pałętał się brzegiem morza po północy!
     Chciałam uderzyć się w głowę.
- Co się uśmiechasz? – warknęłam.
     Ten palant z nieba musiał przysłać mi akurat Jordana!
- Przestań! Natychmiast przestań!
- Lubię z tobą flirtować – mruknął, patrząc gdzieś w dal.
     Wciągnęłam nosem powietrze. Noc kolejny raz zamaskowała moje rumieńce i dołeczki w policzkach. Dwa dni przed ślubem!
- Daj mi się napić  – odburknęłam, tarzając się po piasku w jego stronę.
     Z tajemniczym uśmiechem patrzył na każdy fragment mojego ciała, co przyprawiało mnie o ciarki. Musiałam trzymać klasę. Musiałam!
- Ktoś tu z nami jest? – spytał, a napotkawszy moje pytające spojrzenie, szybko dodał:
- Mówiłaś, że nie jesteśmy sami.
     Ucieszona zacmokałam ustami, po czym uchwyciłam z jego rąk butelkę zagadkowego trunku. Przyjrzałam się jej zawartości. Ciesz była gęsta, jednocześnie miała bardzo niepokojący kolor, bo ani to czerwony, ani to bordowy. Po przybliżeniu jej do mojego nosa poczułam wódkę. To dlatego polano nią twarz okaleczonego Amerykanina.
- Żmijówka – szepnęłam podekscytowana. – Jordan, to żmijówka!
- No to nie możemy stracić takiej okazji – stwierdził równie pobudzony, ale wtem ukryłam butelkę za swoimi plecami. – Nie, ty sobie żartujesz! Znowu się upijemy, znowu…
- Gdyby nie ten bałwan i fakt, że śpi kilometr stąd, to tak, znów bym to zrobił. Znów bym cię pocałował.
- Świnia – wycedziłam rozogniona.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Kto tu jest?
- Moje dziecko i Pippy.
- Kto? – teraz nie udało mu się zagrać idealnie spokojnego.
- Mam miesięcznego bobasa, z którym nie wiem, co robić. A Pippy to moja druga połówka, okropna szmata, która nawiedza mnie każdego dnia, każdej chwili. Zmienia mnie w kruchą, wrażliwą dziewczynkę, zabierając wszystko, co silne dla siebie. Czasami ze sobą rozmawiamy. To tak, jakbym nigdy nie była sama, ona po prostu zawsze jest we mnie. Czemu Pippy? Pippy Langstumpf, znasz? Wcielenie zniszczenia, złośliwości. Udaje dobrą, ale niszczy cię swoim charakterem. I jest w dodatku ruda. Brakuje jej tylko piegów. Dlatego Pippy.
- Boisz się czegoś? Z taką ekipą w sobie…
- Siebie  – parsknęłam. – Cholernie boję się siebie. Tego czym jestem i czym będę.
- Masz nas. Masz Jareda. I masz… – z uśmiechem skinął na butelkę żmijówki. – To coś.
     Jak czytałam w pewnej ulotce reklamującej to miejsce, żmijówką nazywano połączenie krwi węża (najczęściej kobry bądź żmii) oraz dużej ilości spirytusu. Takie coś odkładało się na parę miesięcy na półkę. Podobno wpływało to na potencję, pozwalając koneserowi na kilkugodzinną erekcję. Ponadto na mieście nazywano ją esencją Bangkoku.
- Holy shit… Pijemy? – zaśmiałam się, patrząc na biednego Jordana jak na ofiarę.
- Za co? – ponownie jego brązowe oczy zabłysły, odbijając promienie naturalnego satelity Ziemi.
- Za Bangkok – szepnęłam.
     Przysięgam, że szyjka butelki piekła po przyłożeniu do ust, ale to nie zniechęciło mnie do dalszych kroków. Wypiłam dwa całe łyki. Poczułam, jak wyśmienita wyściółka moich żył paliła się pod naporem ognistych fal płynu, jak elektryzujące uczucie gotowało krew w moim ciele, zaczynając od koniuszków palców, po samo serce, które przeżywało pożar. Nic nie mogło go ugasić.
     Fala ognia tknęła i moich dwóch niechcianych gości. Gdy tak leżałam sobie z Jordanem na piasku, czułam, że jest im obu zbyt gorąco.  Przed oczyma stanęło mi wiele obrazków. Od spróchniałej cyferki na drzwiach mieszkania Jordana, po ciemną klatkę wejściową u jego bloku. Woń zaschłej krwi. Koncentryczne ślady bosych stóp. Stęchły fetor potu. Podłoga ciepła po ubiegło nocnej walce. Po walce ofiary i jej pogromcy. Miażdżone nadgarstki i niepohamowana dzikość jego ruchów. Krew spływająca po udach. To była naprawdę dobra żmijówka… Z bardzo dobrego węża…

     Jedwab. Luksus na sinym policzku. Delikatne snopy światła padające na powieki. Kuleczki kurzu tańczące wokół, niczym planety. Czyjeś burczenie w brzuchu.
     Tylko w zamkniętym pomieszczeniu tańczył kurz. Tajlandzkie słońce było znośne tylko po ominięciu grubych warstw okien zapobiegających samobójcom, którym zechciało się zeskakiwać z ostatniego piętra. Jedwabne pościele mają tylko w Maximie. Najbardziej niepokoiły mnie odgłosy żołądka domagającego się jedzenia. Dlaczego ktoś czekał na skacowaną psycholkę i poświęcał swój zdrowy rozkład żywienia na moją rzecz? Musiał mnie kochać. Tak bez otwierania oczu, dowiedziałam się z kim i gdzie się znajduję.
- Jak tylko się obudzi, to zejdę z nią na dół. Spokojnie, Chen. Pozostaw mi spranie jej płaskiego tyłka.
- Płaskiego!? – wyrwało mi się, ale natychmiast umilkłam.
     Było już za późno na instynktowną obronę większości zwierząt, tj. udawanie martwego, bo napastnik już mnie przejrzał. Jego mordercze spojrzenie, zimne jak lód, było jak kubeł wody wylany na rozgrzane od słońca ciało. Moje uśpione zmysły nagle postanowiły dać  sobie znać - mięśnie zaczęły palić, kwas w żołądku łechtał wnętrze, a głowa pulsowała jak żyłka pod okiem mojego drapieżnika.
- Szlag... – syknęłam, próbując zamaskować ból.
- Powinienem cię tu zostawić. Olać ciepłym moczem. Nie martwić się. Ale nie mogę! To jest dopiero „szlag”.
- Zwiedzałam miasto – oparłam się na łokciach. – Problem?
- Zmieniłaś tylko scenerię i  czas. Powiedz mi prawdę, a wybuchnę i odstrzelę mu łeb! – warczał.
     Gdyby nie te ludzkie, choć naprawdę wkurzone ślepia wbite prosto we mnie, porównałabym go do rozwścieczonego czerwoną płachtą byka. Czy mówiłam już, że moje włosy były właśnie czerwone?
- Wiem, o co ci chodzi. Ale nie jestem tępą blondynką ze stolicą Francji w imieniu i nazwisku, żeby mając kogoś takiego jak ty, skakać z kwiatka na kwiatek. Zwłaszcza na „taki” kwiatek.
- Jaki? –  delikatnie podniósł lewy kącik ust.
     Już go miałam. Wystarczyło pochwalić go kosztem sponiewierania drugiego, teoretycznie zagrażającego mu przeciwnika. Moja lakoniczna odpowiedź zaczynająca się na „chu-” została drastycznie przerwana, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zapomniałam, że moje serce nadal tłoczy dwa rodzaje krwi, a dodatkowo jest we mnie jeszcze słodki, mały dzidziuś, którego obecność jeszcze bardziej mnie mdliła.
     Zeszliśmy do windy, z której szybko przedarliśmy się na taras obok portu. Tam właśnie nasza wesoła wataha świrów i imbecyli o zawyżonym poziomie ego spożywała swoje pierwsze tajskie śniadanie. Ze wszystkiego wylewał się ryż polany ostrym sosem i jeszcze pikantniejsze zupki makaronowe.
     Ja nie byłam głodna, tym bardziej Jordan, który miał dziwny wyraz twarzy. Czyżby wywar gigantycznego wężowego wzwodu nie służył mu tak, jak sobie zachciał? A może zapomniałam napomknąć mu o efektach ubocznych wypicia tego napoju? Grymas jego twarzy świadczył o tym, że przeżywał ogromne męki.
     Czy obwiniałam go za kuszenie mnie na plaży i ponowną próbę przybicia mnie swoim ciałem do skał, jak to było w Los Angeles?  Teraz to ja, w cienkiej, fioletowej sukience na ramiączkach, torturowałam go każdym swobodnym ruchem. Co najzabawniejsze - śledził każdy mój ruch jak detektyw Poirot swoich podejrzanych.
- Chcę coś ogłosić. Halo! Halo!!! – Chen darła się na całe gardło, ale na marne.
     Nikt nie mógł uciszyć  hordy Amerykanów napalonych na przygodę.
- Zamknąć mordy! Zamknąć się, mówię!
     Jedna partia mojego umysłu śmiała się, a druga - napotykając ból na twarzy Jordana - poczuła empatię i kazała mu prędko pomóc. Szybko potem zorientowałam się, że obie strony, choć zupełnie sobie przeciwne, nadawały się do przebadania przez lekarza. Tylko w mojej głowie można było znienawidzić faceta i jednocześnie chcieć mu szybko ulżyć w bardzo (powiedzmy) naturalnej czynności.
- Pitolenie o Chopinie  – westchnął Shannon, który całkowicie ignorując swoją dziewczynę, opróżniał kolejną miskę ryżowej zupy.
     Przy mierzącym trzydzieści metrów prostokątnym stole utrzymanym w tradycyjne wzroki i symbole siedziała zdecydowanie najgłośniejsza grupa w całym hotelu, którego typowy członek wyglądał jak Shannon - jedzący, pijący, mówiący i śmiejący się jednocześnie.
     Nadawalibyśmy się bardziej do wspomnianych wcześniej jednodniowych moteli z oceną -3 gwiazdki, aniżeli do tak renomowanego hotelo-pałacu.
- Czy wszyscy doszli na śniadanie? Może ktoś zabalował już w nocy? – Chen próbowała przekrzyczeć gości.
- Nawet ci kontuzjowani doszli  – uśmiechnęłam się serdecznie do Jordana, przy okazji poprawiając ramiączko sukni.
     Wyborna gra, o której wiedzieliśmy tylko my. Skwaszony wbił wzrok w swój pusty talerz.
- Bez pompatycznych wstępów, kochani – blondynka wreszcie dorwała się do mikrofonu, który wręczył jej jeden z pracowników. – Dzisiaj wieczorek!
     Największe goryle rodem z Nowojorskiego Zoo zaczęły walić w stół, aż kelnerki wymieniły się znaczącymi spojrzeniami.
- Plan jest prosty jak bułka z masłem. O dwudziestej  widzimy się na dole przy wejściu. Brak grup mieszanych. Albo sami mężczyźni i same kobiety, albo możecie posiedzieć w barze i popić sobie whisky.
     To wzburzyło też mnie. Dobra, może nie chciałam łazić za Jaredem krok za krokiem, ale czy ufałam mu  na tyle, by wypuścić go w dzicz tego pojebanego miasta?
- Plan jest planem – Chen spojrzała znacząco na Jareda. – I nie obchodzi mnie to, że nie ufacie swojemu partnerowi.
- Tomislavie! Nie puszczę cię do tych cycatych prostytutek! – Shannon wybuchnął tubalnym śmiechem i każdego - oprócz mnie i Jordana - rozśmieszyło to do łez.
     Jordan walczył ze swoim problemem i odliczał sekundy, które dzieliły go od powrotu do pokoju, ja za to całkowicie odleciałam. Odleciałam, bo lubiłam. Odleciałam, bo zależało mi tylko i wyłączenie na palmach i na Nim.
- Zjadłaś? – narzeczony wyrwał  mnie ze snu i chociaż nie przegryzłam ani kęsa, kiwnęłam głową. Trzydzieści sekund później byliśmy już daleko od stada goryli i cierpiącego Jordana.
     Koło portu z majestatycznymi motorówkami i jachtami stała moja gilotyna, szubienica i rzeźnia, jak kto woli. „Game over” - mówiłam do siebie. Wszystko prezentowało się na tyle dziwacznie, by zdobyć moją aprobatę.
     Pośród głębokiej zieleni  stało coś w rodzaju ogrodowej altany - zgrabnego łuku tonącego we wstążkach i białym kwiecie. Na podest prowadził uroczy, bo naturalny dywanik z trawy. Wokół wywieszono girlandy, na krzesłach obitych satynowymi materiałami widniał malutki numerek, aby ta zgraja idiotów nie siedziała sobie na kolanach. Wszystko oświetlało popołudniowe słońce, które sprawiało poczucie, że za niedługo stanie się tu coś niezwykłego. Czy aby na pewno?
- Jesteś pewny? Możesz się jeszcze wycofać. Możesz! Wiem, że mówię jak pokręcona, ale to chyba nacisk, jaki na sobie czuję… Mam być jedną z tych dobrze prezentujących się, słodkich, uroczych pań młodych, ale nie jestem i nigdy nie będę! Dobrze się zastanów, jasne?
- Zjem cię, jeśli się nie zamkniesz – szepnął z nutką żartu w głosie.
- Proszę cię. Znam życie, znam ciebie. Wiem, że jest chore i nie przewidzisz, co przyniesie ci z czasem, dlatego proszę cię, byś to dobrze przemyślał.
- Tajskie jedzenie ci szkodzi  – stwierdził, dotykając mojego czoła. – Masz gorączkę. Powinnaś zostać w domu, zostanę z tobą i…
- Oszalałeś? Ma mnie ominąć taka zabawa!?
- Masz gorączkę  – stwierdził ostrzej.
     Jedno pobłażliwe spojrzenie, uniesione kąciki ust mówiące, jak dobrze się mam, ciepły powiew wiatru dający nam obu poczucie bezpieczeństwa, śmiech naszych przyjaciół gdzieś w oddali. Nie musiałam nic mówić. Zadecydowano za nas, że pójdziemy na ten wieczorek.
     Wieczór przyniósł monsun i deszcz trwający piętnaście minut. Było to cholernie dziwne zjawisko, zważywszy, że w tym okresie czasu, oprócz żaru lejącego się z nieba i silnego wiatru od strony lądu do morza, nie można się było spodziewać niczego więcej. Niestety musiałam zaakceptować tutejsze warunki klimatyczne, choć one wcale nie wpływały na mnie pozytywnie.
     Był styczeń, a ciepło-wilgotny klimat wskazywał co najmniej na sierpień. Sama myśl o powrocie do Los Angeles udekorowanego choćby cienką warstwą białego puchu przyprawiała mnie o mdłości. Mój jedyny medykament był na szczęście blisko.
- Jak wyglądam? – spytał, szczerząc się do siebie i do mojego lustrzanego odbicia.
    Szpiczaste buty podkreślające jego głęboką kieszeń pełną forsy, spodnie wpadające w granat, do tego stylowa marynarka  z kołnierzem i kilka odsłoniętych guzików. Zmierzwiona fryzura, łobuzerski uśmiech na twarzy, najnowszy Hugo Boss i srebrny zegarek ze skórzanym paskiem wskazujący godzinę 19:50.
- Jak zwykle. Nawet w burdelu dziwki na ciebie nie polecą.
     Dziecinnie pokazał mi język, po czym zlustrował mnie wzrokiem. Ja nie miałam niczego do zaoferowania. Ubrałam typowe jeansy, typowe baleriny  i typowy żakiet w kremowe, typowe wzroki. Włosy zapięłam w typowy koński ogon i uśmiechnęłam się typowo do swojego nietypowego przyszłego męża.
-  Zostajesz w hotelu i pijesz darmowe whisky!
     Naszym dogryzkom nie było końca, aż czterotonowa, stalowa winda stanęła, a jej drzwi otworzyły się szeroko. Umilkliśmy, widząc dwie grupy, jak wrogo nastawione obozy walczących ze sobą państw. Po jednej stronie czołgi - wyjątkowo opancerzone w garnitury i pachnące na kilometr drogimi męskimi perfumami. Naprzeciwko bombowce - z dwoma wielkimi bobami na przedzie, co druga sztuka. Tylko ja, jak cholerny pistolecik na wodę, czułam się tu odmieńcem.
     Nasze przybycie było jak kostka domina, która pchnęła kolejne, większe decyzje. Odłączono mnie od Jareda, zatonęłam w piętnastoosobowej grupie skąpo odzianych kobiet. Z jednej strony zazdrościłam im tych starannie wykonanych fryzur, loków, drogich sukien kupionych na tę okazję, ale  patrząc na to z innej perspektywy, patrząc zza okna naszego wypożyczonego jeepa, czułam, że po tych fryzurach i sukniach pozostanie tylko i wyłączenie pamięć.
     Może ja, jako żałośnie ubrana gościówa, zostanę pominięta w zbiorowym gwałcie, na który tylko czekają tutejsi rdzenni mieszkańcy. W różowym jeepie stuknęłyśmy ze sobą kieliszki i wypiłyśmy pierwszy łyk szampana, który był jak magiczne wrota przenoszące nas w inny świat. I wtedy nastąpił przełom. Zagubiłam się w zapomnieniu. Mrocznym, cichym i pełnym. Odnalazłam wolność, którą daje wypicie kilkunastu kieliszków.

     Mroczne, ciche i pełne stało się nagle jasne, głośne i puste. Jasne jak wybuch energii na Słońcu, który potrzebował ośmiu sekund na zderzenie się z moimi obolałymi gałkami ocznymi. Głośne, jak czyjś szloch niespełna kilka metrów ode mnie. Puste, jak mój obolały umysł niezdolny do logicznego myślenia. Tylko język - wczoraj wystawiony na wielką próbę smakowania kolejnych kolorowych płynów - pomógł mi pozbyć się czegoś z ust.
     Z ulgą poczułam, że to nie krew  ani wymiociny. Reszta mojego ciała leżała przyklejona do podłogi, jak komar do papieru samoprzylepnego. A może wszystkie te problemy siedziały w mojej głowie, a wyobraźnia podsuwała wytłumaczenia, które miały to wyjaśnić?
     Ktoś nadal płakał. Adrenalina, teraz moja jedyna przyjaciółka, przywołała mnie do życia, jak matka wołająca na obiad.
- Ram, chodź do nas! Zupa stygnie…
     Zerwałam się jak sprężyna naciągana przez długi okres czasu. Promień światła i fetor tutejszego miejsca uderzyły mnie jak bokser swoją pięścią. W ciągu kilku sekund, stojąc na nogach, zidentyfikowałam kilka charakterystycznych szczegółów - pomarańczowe ściany, skorupa tynku sypiąca się z sufitu, zaschły bród na meblach i oknach, otwarte szeroko drzwi oraz Amy popłakująca w kącie.
     Z mijającym, jak piasek przez palce czasem, coraz bardziej chciałam opuścić to miejsce. Upadłam, wleciałam tyłkiem prosto na okrągły stół z symbolem Yin-Yang.
- Znajdź resztę. Spierdalamy – wychrapałam.
     Leżąc głową w wazonie pełnym ziemi, miałam kontrolę nad sytuacją. A przynajmniej tak sobie wmawiałam… Łudziłam się, że za sekundę wezmę się w garść, wezmę dziewczyny i opuścimy to miejsce, gdziekolwiek ono jest. A gdy ta sekunda mijała, odliczałam do następnej. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie. Tak minęło mi ponad trzynaście minut bezczynnego leżenia głową w misce.
- Spierdalamy  – powtórzyłam głośniej, ale motywowałam bardziej siebie samą, aniżeli moje przyjaciółki.   
     Amy nadal szlochała, po Chenault i pozostałej grupie osób nie było ani śladu. Złapałam się klamki szafki nade mną, ale ta szybko się ułamała, dzięki czemu zmarnowałam kolejne pięć minut. Wreszcie stanęłam na nogach, jak na kijach do gry  w golfa, tyle że na nich nie dało się sprawnie chodzić.
     Powtórzyłam swoją prośbę do Amy, skierowałam się do drugiego pomieszczenia, modląc się w duchu, by spotkać w nim Chen i resztę. To była obskurna łazienka żałośnie naśladująca styl Rokoko. W wannie z charakterystycznie wykrzywionymi rogami leżała moja zguba i około dziewięć innych dziewczyn. Na podłodze spała reszta, co po krótkim przeliczeniu dawało liczbę osób, jaką widziałam jeszcze wczoraj.
     Moją uwagę zwróciło lustro stojące w kącie. Ot, zwykła Ramona przyglądała się sobie, śledząc dokładnie swoje ciało i twarz, jakby szukała na nim blizn i zadrapań. Śladów i dowodów tego, co się wczoraj wydarzyło. Nic nie uległo zmianie, nie doczepiono jej piątej kończyny, nie czuła się jak ofiara operacji plastycznej. Tylko na jej plecach widniało coś, co obudziło całe mieszkanie.
- Ja, kurwa, pierdole! – krzyknęłam na cały głos.
     Nie musiałam już martwić się, jak obudzić Śpiące Królewny z wanny i podłogi. Uniosły głowy jak na budzik o szóstej rano, ale nie włączyły już sobie dwuminutowej drzemki. Wystarczyło spojrzenie na moje ciało, dokładnie plecy, by na resztę dnia chodzić, jak po wypiciu kilku puszek Red Bulla.
     Coś mówiło mi, że to grecki alfabet wygrawerowany na mojej cienkiej skórze, jak cielęciu odznaczanym na farmie. Często jako młoda osoba widziałam taką scenę, gdy dopiero co nowonarodzone cielę znaczyło się rozgrzanym do czerwoności żelazem. „Dallas, D. Silver” - brzmiało to dwadzieścia lat temu.
     Dzisiaj ja stałam się ofiarą odznaczenia, ale wątpiłam, by podczas tej operacji wierzgać i krzyczeć, jak wspomniana owieczka. Pomyślałam, że w wirze zabawy i upojenia alkoholowego, ktoś (najwyraźniej ja) wpadł na pomysł zrobienia sobie tatuażu. A ponieważ byłam kim byłam, zamiast motylka na kostce, zrobiono mi zajebisty tatuaż na całe plecy - od łopatek po kość ogonową.
     Symbole nie układały się w równym rzędzie, ani w poziomie, ani w pionie. Nie tworzyły też spirali ani wężyka literowego jak w podręcznikach, gdzie trzeba było odnajdywać wyrazy. Jako całość zdobywał moje uznanie dbałością o szczegóły i techniką, z jaką je wykonano. Nie można było ich jednoznacznie opisać.      
Trzeba było to zobaczyć na własne oczy.
     Ale nie było czasu mu się przyglądać.
- Szukać ubrania, znaleźć dokumenty i wracamy do domu, jasne!?
     Ten tatuaż wstrząsnął moimi przyjaciółkami, zresztą tak samo jak mną. Miałyśmy przed oczyma żywy dowód na to, że Bangkok to nie przelewki, to nie bajki opowiadanie dzieciom na dobranoc, ani folklorowe legendy śpiewane przy ognisku. Miasto było prawdziwe, tak samo jak jego niebezpieczeństwo. Trochę zjeżonych pleców, nierówne bicie serca i dziewczyny w cztery minuty stały przy wejściu.
     Pod moim przewodnictwem przedostałyśmy się do postoju taksówek, gdzie wsiadłyśmy do jednego vana, idealnego na ofiary wieczorów panieńskich. Kierowca nie wydawał się szczególnie wzruszony naszym stanem, dopóki nie wypowiedziałam magicznego słowa „Maxima”. Za dwustumetrową podróż zapłaciłyśmy trzydzieści dwa bahty. Naszą panikę w ciasnym mieszkaniu zapewne uciszył by fakt, że niecałe dwieście metrów dalej jest nasz hotel. Mankament w tym, że okno patrzyło na zachód, zaś potężny hotel rozciągał się na wschodzie.
     Dzięki temu widziałyśmy zapuszczone getta i domy zbudowane ze złomu, a nie luksusowe apartamenty. Miałyśmy szczęście, że nie zapuściłyśmy się w głąb tego dzikiego miasta.
     A potem wleciałam do swojego pokoju na przedostatnim piętrze i jak szkielet Merryl Streep gapiłam się na wysprzątany na błysk pokój, lśniący jak psu jaja, czajnik w kuchni i wypucowany kibel. Zegar na ścianie wskazywał 15:16.
     Czy te dziewiętnaście godzin i szesnaście minut mogły pochłonąć mojego narzeczonego? Padłam na łóżko, prawie już zasnęłam. Zdążyłam zdjąć ubrudzone baleriny, gdy do pokoju wpadła Chen i Amy. Jedna z nich trzymała w ręku telefon. Druga swoim dramatycznym wyrazem twarzy wzbudziła we mnie niepokój.
- Są w Indiach  – Chen odpowiedziała na moje nieme pytanie. – Ukradli łódź i przepłynęli Zatokę Bengalską. Teraz dzwonią z jakiegoś Orisu…
     Ja, Pippy i nienarodzone dziecko wykrzywialiśmy twarze szoku.
- Niech wracają – to wydało mi się takie logiczne.
- Nie mogą. Policja ich zgarnęła.
- Za co? – pytałam szybko i zwięźle.
- Zamieszki w klubie Go Go.
     Teraz Chen zdołała wbić mnie w płaszczyznę, na której siedziałam. Zapomniałam, na czym siedzę, czym oddycham i jak pisze się na klawiaturze. Kompletnej pustki w głowie nie było wstanie zastąpić nic, oprócz pulsującego neonowym światłem pytania „What the fuck!?”.
- Daj mi tego skurwiela… - szepnęłam cicho.
     Chen nacisnęła jeden klawisz, ktoś odebrał telefon bardzo szybko, jakby bał się wkurzyć nas jeszcze bardziej.
- Daj Jareda do słuchawki. Ramona chce z nim rozmawiać.
     Chwyciłam telefon do ręki, zamknęłam oczy, starając sobie wyobrazić, że jest tutaj w pokoju…
- Przepraszam… – wyjęczał zachrypniętym głosem.
- Co się tam stało!? – krzyknęłam, aż moje dwie przyjaciółki cofnęły się do tyłu.
- Nie krzycz  – szepnął. – Wpadliśmy w niezłe gówno, ale wyjdziemy z niego, obiecuję…
- Powtarzam - co się tam stało!?
- Porwali…
     Jego głos ucichł gwałtownie, jakby coś wyrwało mu telefon z ręki.
- Jared! – krzyknęłam, ale to już nie był gniew.
     Kolejny  dowód na to, że Bangkok był niebezpieczny.
     Resztę dnia wypełniała negatywna energia i niepokój związany z ciszą od strony chłopaków. Wyznacznikiem mojego nastroju była odległość od okna. Gdy stałam przy ścianie, zdawało mi się, że wszystko będzie dobrze, to dorośli mężczyźni w sile wieku. A potem stawałam przy wielkim oknie z widokiem na Bangkok i wiedziałam, że wszyscy mamy przejebane. Ciemne odmęty miasta aż kusiły, by się do nich udać, ale prawda była taka, że nikt z nich nie wracał. Albo wracał, tyle że jako zupełnie inny człowiek.
     Sześć godzin chodzenia pomiędzy ścianą, a oknem minęło powoli, ale warto było czekać i rzeźbić ścieżkę między dwoma kątami pokoju.
- Wracają! – w drzwiach stanęła Constance, jedna z nielicznych kobiet, które odmówiły wyjścia na wieczorek panieński.
     Może przewidziała, jak to się skończy, może po prostu nie rozumiała żartu „ostatni dzień wolności”. A może zwyczajnie mnie nie lubiła.
- Jak to!? Kiedy!? Gdzie!? – zerwałam się z miejsca i zaczęłam zasypywać ją setką pytań.
- Musieli jechać na Sri Lankę, ale… już jadą z powrotem.
- Sri Lankę? Po co?  – zapytałam.
     Moja mina mówiła jedno.
- Shannon powiedział, że musieli jechać do tybetańskiej wioski i…
- Nie mów więcej! – wtrąciłam szybko.
     Tak naprawdę nie chciałam znać odpowiedzi na te setki pytań. Wolałam żyć w niewiedzy, ale za to szczęśliwa, aniżeli dowiedzieć się rzeczy, które mogły przebić moje serce na wylot. Ludzka natura miała to do siebie, że woleliśmy się łudzić, niż znać prawdę.
     Sto dwadzieścia osiem minut później usłyszałam trzask towarzyszący zamykanym drzwiom. Znów – ja; sprężyna; wstaję z powierzchni, rwana do przodu zbawczą silą adrenaliny. Z sennego amoku zbudziłam się szybciej niż myślałam, nawet tatuaż tak na mnie nie wpłynął. Oto żywy dowód na to, że Bangkok to nie przelewki.
     Jego oczy zasłonięte były ciemnymi okularami, jakby bronił się przed światłem albo trującym działaniem niektórych ludzi. Twarz miał w błocie, tak samo też i gips na prawej ręce.
- Nie pytaj  – mruknął, rzucając buty w kąt.
     Miałam przed oczami coś w stylu wystawy muzealnej, żywego mamuta, który powinien już nie istnieć, ale jednak żył. Nie mogłam zlać mamuta za to, że żyje. I chociaż śmierdział wonią alkoholu, damskimi perfumami, błotem, uryną i krwią, to i tak zasnęliśmy razem. Spaliśmy i spaliśmy, wtuleni w siebie jak dzieci po całodniowej zabawie w berka. Przez te ciche chwile zapomniałam, co tak naprawdę się wydarzyło i liczył się tylko i wyłączenie fakt, że był ze mną.
     Tego dnia nigdy nie zapomnę.
     Budziłam się bardzo powoli, raz otwierałam oczy, by po chwili znów zasnąć, aż minęło tak parę godzin. W rezultacie przespałam o wiele mniej czasu, niż mógłby na to wskazywać zegar. Ponadto resztki alkoholu we krwi zaowocowały ciekawymi snami, które dodatkowo rozbawiły mnie w nocy, jakbym miała mało przeżyć na głowie.
     Jeszcze spałam, gdy do pokoju wpadła Amy. Jej twarz była inna niż zwykle i chociaż jeszcze nie widziałam takiej odsłony, to instynkt podpowiadał mi, że powinnam stać na baczności. W ciszy zaprowadziła mnie do sali konferencyjnej, w której czekała na nas Chen i… Jordan.
- O co chodzi? – przetarłam resztki snu z kącików oczu i usiadłam zmęczona na jednym z krzeseł.
- Chodzi o wczoraj  – wyjaśniła Chen i skinęła głową na wielki plazmowy ekran przyczepiony kabelkiem do kamery cyfrowej.
     W ciągu ułamka sekundy mój umysł ułożył elementy układanki, ale szybko potem zdrowy rozsądek próbował ją wyprzeć i usunąć z odmętów mojej głowy. Jordan, kamera, to całe spotkanie w nielicznym gronie, to nie mogło być nic przyjemnego.
- Gdybyśmy nie miały powodów, uwierz, nie wyciągałybyśmy cię z łóżka… – mruknęła Chen.
- Co to jest? – zapytałam cicho.
- Nagranie z wczorajszego wieczorka  – powiedział ponuro Jordan.
- Czy wy jesteście chorzy!? Kto normalny robi film z wieczoru kawalerskiego, po co to komu!? – wybuchłam. – Chcecie mnie torturować tymi obrazkami czy co!?
- Usiądź i patrz – przerwała Chen. – Po prostu patrz.
     Blondynka podeszła do kamery i za pomocą małego przycisku „Play” uruchomiła wideo.

     W oddali widać nasz odjeżdżający jeep. Zbliżenie na szybę, kamerzysta próbuje zobaczyć co dzieje się w środku, ale uniemożliwia mu to przyciemniane szkło.  
- Cycki, cycusie, cycuszki, ding-dony, piersi, piersiątka, wielkie, małe, jędrne, ogromne… Nadchodzimy! – wrzeszczy Collin.
     Za nim nadchodzi Shannon i radośnie odśpiewuje swój prywatny hymn. Kamera odwraca się, okazuje się, że za obiektywem stoi Jordan.
- Jest 20:02, mamy trzydzieści dwa stopnie i wyczuwam w powietrzu niezłą masakrę! – mówi.
- Jordan, ochujałeś!? – za nim jak spod ziemi wychodzi Jared w swoim garniturku. – Chcesz nagrywać to coś, co wydarzy się za parę godzin?
- A co się wydarzy? – ze schodów schodzi mój ojciec. – Chyba nie ma pan nic do ukrycia, panie Leto.
- Skąd. Po prostu… Ja…
- Moja odpowiedzialność, jak zgubię kamerę, nie musisz się martwić o takie pierdoły – odpowiada kamerzysta.
     Czuję, że szczerzy się arogancko do swojego przeciwnika.  W ostatnim ujęciu widać skwaszoną minę Jareda i znaczące spojrzenie jego brata. Zalążek apokalipsy.
     Szybko dostają się do swojego pierwszego celu - klubu Go Go. Neonowe napisy i obrazki przedstawiające nagie kobiety zdobią każdą ścianę. Na podestach tańczy z siedem kobiet, klub jest prawie pełny, a w drzwiach nie ma nawet ochrony. Głośna muzyka łomocze w tle.
- Dobra, ludziska! – znajdują sobie miejsce w ciemniejszym i mniej zagęszczonym miejscu. – Zamawiam nasze syropki, ile?
- Piętnaście. Dla każdego  – mówi Jared. – I zamów jakieś dziewczyny.
- Wowowowowow, a co z żoną? – wyraz twarzy Tomo, że nie jest zbytnio ucieszony.
- Chryste, tylko sobie popatrzę, jasne!? – odpyskowuje mu zirytowany.
     Mija kilka godzin. W ciemnościach widać twarze co poniektórych, w tym Shannona, czwórki innych kumpli, Collina oraz samego pana młodego. Wszyscy wlepiają gały w dziewczyny, jakby przebywali w niebie, a nie w klubie erotycznym. W ich oczach widać podziw i wielką ochotę na więcej. Nagle dołącza się do nich zgrabna dziewczyna, ale nie widać jej twarzy.
- Kto tu się żeni, przystojniaczki wy moje? – pyta łamaną angielszczyzną.
     Mężczyźni wskazują palcem na Jareda, który dosłownie wbija gały w wielki asortyment tancerko-prostytutki. Zaczyna się wić dla niego, ale korzysta z tego cała horda. Shannon siedzi zadowolony z myślą, że zakupił odpowiednią dziewczynę.
- Chodź, pięknisiu  – dziewczyna bierze pana młodego za rękę i zaprowadza do obszaru zakrytego kotarą.   
     Nie widać, żeby mężczyzna protestował. Ktoś unosi kamerę, kieruje się dokładnie tam, gdzie zniknął Jared. Lekko uchyla purpurową kotarę. Widać dwoje ludzi w - wydawałoby się - prywatnej sytuacji. Ot, zwykły uśmiech na twarzach obojga. Nagle słychać krzyki. Kamera spada na ziemię, ale nagrywa dalej.      
     Okazało się, że Shannon złamał najważniejszą zasadę (o ile nie jedyną) i dotknął tańczącej dziewczyny. Zaczynają się bić między sobą, dołącza do nich także i pozostała grupa klientów. Ktoś unosi kamerę, biegnie do drzwi tylnego wyjścia, które jeszcze poruszają się, jakby ktoś sekundę temu nimi wychodził.
     Na ulicy stoi biały van, do którego zakapturzona postać wsadza nieżywego Jordana. Kamera gaśnie, czerń trwa tylko kilka sekund, bo znów widać kolejną scenę.
     Mężczyzn wyrzucono na ulicę, Jared skarży się na ból w ramieniu. W szpitalu okazuje się, że ma złamaną rękę. Nałożenie gipsu trwa trzy godziny, co tylko potęguje złą atmosferę. Jordan znikł. Osobą, która podniosła kamerę i nagrała odjeżdżającego vana, okazuje się być jeden z przyjaciół Jareda, Josh. Tłumaczy im, że kamera wszystko nagrała.
- Dzięki tej pieprzonej kamerze Jordan oddalił się od nas i zaczął szwendać się tam, gdzie nie powinien! Wyłącz to albo zaraz rozpierdolę to gówno w drobny mak! – Shannon nie wytrzymuje.
- Gdyby nie ta kamera, nie wiedzielibyśmy, gdzie jest Jordan, opanuj się! Mamy na filmie deskę rejestracyjną, może uda nam się go odzyskać! – odgraża się Josh.
- Powinienem zadzwonić do Chen i powiedzieć, że możemy się spó… – Jared nagle urywa, gdy okazuje się, że ktoś zabrał mu telefon.
- Ta cholera dziwka z klubu musiała mi go zwinąć! – wrzeszczy, a pielęgniarki każą mu się uspokoić.
     Nie uspokaja się, jego twarz jest czerwona ze złości. Wdaje się w bójkę, za nim stają oczywiście murem goście wieczoru kawalerskiego. Ktoś dzwoni na policję, mężczyźni zaczynają uciekać. Biegną w stronę portu i szybko wykorzystują tę sytuację.
     W mgnieniu oka wbiegają na aktywną motorówkę i bez zastanowienia odpalają ją. Tomo za sterem nie radzi sobie najlepiej, ale z pomocą Collina, który zaczyna gwiazdorzyć, wypływają z portu. Scena kończy się zdaniem „Daj zobaczyć tę kamerę”.
     Motorówka dalej płynie, a mężczyźni użalają się nad swoim stanem i sytuacją, w jaką się wpieprzyli. Atmosfera rezygnacji z poszukiwań wisi w powietrzu.
- O kurwa, nie! – Shannon łapie się za głowę. – To Chenault!
     Wszyscy mówią jednym głosem „Nie odbieraj, nie!”, ale perkusista odbiera. Słychać wrzaski mojej przyjaciółki. Shannon próbuje coś powiedzieć, ale Chen się rozłącza.
- Zadzwoni jeszcze raz, co jej powiemy!? – pyta większość.
     Nie mają czasu na odpowiedzi, bo telefon znów dzwoni. Tym razem to ja chcę rozmawiać z Jaredem. Na dźwięk moich głośnych krzyków słychać chichot pomiędzy ludźmi. Jared próbuje się tłumaczyć, ale wtedy Shannon dosłownie wyrywa mu telefon z ręki i zamachnąwszy się jak gracz baseballu, wrzuca telefon do głębin.
- Ty imbecylu, straciłem z nią kontakt! – Jared znów czerwieni się jak burak.
- Czy mnie oczy nie mylą!? – Shannon wskazuje palcem na ulicę wiodącą wzdłuż portu.
     Jedzie nią ten sam biały van, z którego porwano Jordana. Wszystkim podnosi się ciśnienie, ale gdy motorówka dobija do portu, rodzi się sprzeciw.
- Skąd wiemy, kim są ci ludzie? – pyta Jared.
     Shannon nie zwraca na niego uwagi i selekcjonuje ludzi, którzy zostają na łodzi, a którzy idą z nim odbić Jordana.
- Nie wiem, ale nie zostawię go tam  – odpowiada mu Shann.
     Jared bije się z myślami, ale Collin jest pewien swojego.
- Powinniśmy wracać, póki możemy. Nie widzicie co się dzieje wokół was!? Prosimy się o guza, nie musimy tam iść! Wracajmy, bo Jared spóźni się jeszcze na swój ślub.
- Josh, ty idziesz z nami – Shannon całkowicie stroni Collinem i nie słucha jego wywodów.
     Wkrótce Jared przekonuje się, że pomysł brata jest lepszy.
- Hej, mieliśmy tworzyć oddział! – Collin otwiera ramiona, jakby niedowierzał w to, co właśnie widzi.
- Oddział to ty mi możesz possać  – mruczy Jared i razem z wybraną szóstką biegnie wzdłuż uliczki, po której niedawno jechał van.
     Mają szczęście, bo samochód stoi zaraz przy gabinecie dentystycznym, którego prawdziwą działalność trudno zweryfikować. Na szyldzie widnieje niby obrazek uśmiechniętego dentysty z kciukiem uniesionym do góry, ale coś mówi chłopakom, że to nie siedziba przemiłego wyrywacza zębów. Mężczyźni niepewnie otwierają drzwi vana, które ku zaskoczeniu wszystkich, nie są zamknięte.
     Jordan jest w środku, ale adrenalina nie pozwala chłopakom na skakanie z radości. Jordan jest nieprzytomny, ale nie demotywuje to mężczyzn. Szybko zbierają truchło Jordana i niczym bohaterowie filmów akcji biorą go na barki. Mijają około czterdzieści metrów, aż Josh nie wytrzymuje.
- Udało się! – wrzeszczy.
- Zamknij się, baranie... – odpowiada mu pan młody.
     Jego wyraz twarzy nie świadczy o takiej radości, jaką wydawałoby się, powinien mieć. Wszyscy są lekko zaskoczeni.
- Opowiedz nam o tym – Shannon poprawia bezwładne ciało Jordana i uśmiecha się delikatnie, jakby kusząc Jareda przed otwarciem się.
- Co ci będę mówił… – westchnął. – Okazało się, że wypiwszy prawie pół baru w klubie Go Go, umysł może otworzyć się jeszcze szerzej niż myślałem. I… przemyślałem wszystko.
- Ciekawe  – mruknął pod nosem kamerzysta.
     W oddali widać było już łódź.
- Chyba się przeliczyłem. Chyba przeliczyłem się ze swoimi siłami. Chyba… nie chcę tego ślubu.
     Mocny wiatr zagłuszył odgłosy bohaterów, ale ich grymasów już nie zakrył. Każdy milczał, jakby zabrakło mu tchu.
- Z Ramoną? Z taką laską!? To mi ją oddaj, kurde, bracie! – Shannon przerwał niezręczną ciszę.
- Przecież to dziewczyna marzeń, pewnie jest zajebista w łóżku, chłopie! Nad czym ty się kurwa zastanawiasz!?
- Nie jest taka świetna, jak można myśleć. Teraz żałuję, że… Że doszło do tego wszystkiego.
- Nie kochasz jej? – spytał wprost jeden z nich.
- Kocham, kocham jak pieprzony psychol,  ale to nie czas na ślub… To wygląda, jakbyśmy wpadli i trzeba było szybko zaoferować dzieciakowi porządny, fajny dom w stylu 2+1…  Na samą myśl chce mi się rzygać.
- Jared, ja… – Tomo staje w miejscu, a mężczyźni odwracają się do tyłu, patrzą mu prosto w oczy.
- Proszę, samemu nie jest mi z tym łatwo. Wracajmy.
     Robi się ciemno. Zachodzi słońce. Motorówka kieruje się z powrotem do Bangkoku. Jordan wybudza się i wszyscy są szczęśliwi. Nawet pan młody zapomina o wszystkich troskach w towarzystwie najbliższych kumpli. Ostatnia sekunda, ostatni kadr filmu - jego twarz, jak obraz namalowany farbami, przedstawia tysiące emocji na raz. Obraz, który kończy tę historię.

     To było słodkie, urocze uczucie. Słodkie jak cukier, łechczący moje podniebienie.  Jak zakazany owoc, który nie powinien cię radować, ale i tak jesz dalej, raczysz się tym smakiem. Ból. Urocze, bo towarzyszy ci jak kompan, od samego urodzenia, jak pierdolony labrador, który merda ogonem na twój widok. Uroczy kompan, który towarzyszy ci od urodzenia. Ból.
     Ból.
     Wszystkie siły ze mnie uleciały. W sekundzie utraciłam coś, co trzymało mnie na nogach, co trzymało mnie przy życiu. Fundamenty mojego dotychczasowego życia zapadły się w mgnieniu oka.  
- Ram, co robimy? – twarz Amy znalazła się przede mną, a wypukłe usta mówiły coś do mnie.
     Słowa odbijały się ode mnie, jak promienie światła od gładkiej powierzchni. Ogłuchłam, czując jak dziwny ból ogarnia powoli moje ciało, jak fala ciepłego uczucia wylewa się z klatki piersiowej i spływa niżej, i niżej, i niżej.
- Ram! – ktoś potrząsnął moim ciałem.
- Spakujcie ją. Każcie odwołać to gówno. Jaredowi ani słowa – Chen syczy słowami jak żmija, jest przerażona moim staniem.
     Niżej.
- Pójdę na dół do kafejki internetowej, zabukuję bilety. Kto z nią pojedzie? Jeżeli ja to zrobię, to Jared… Dobra, on i tak będzie chciał mnie zapierdolić na śmierć, ale jak pojadę  z Ram, to zabije i moją matkę.
     Niżej.
-Ja z nią pojadę – odezwała się Amy. – Dwa bilety do Los Angeles. Jordan, zostań z nią, ja i Chen spakujemy jej rzeczy.
     Niżej.
     Jedna kropla słonego płynu uleciała z kącika mych oczu. Jordan objął mnie ramieniem, ale obecnie nie czułam niczego, nawet fizycznych doznań, nie wspominając o tym, co działo się w mojej głowie. Jak burza i ogromna zawierucha zamknięte w gigantycznej, szklanej kopule. I jakkolwiek miotałoby w niej błyskawicami lub drzewa wyrywało z korzeniami, i tak nikt jej nie usłyszy.
     Błoga pustka w mojej głowie zaczęła zapełniać się czystym bólem. Musiałam wyglądać tragicznie.  Ale nie ubolewałam nad sobą. Nie krzyczałam, nie dramatyzowałam. Paradoksalnie ludzie w największych życiowych klęskach milczą i zachowują ból dla siebie, zamiast wydzierać się na cały głos i dzielić ze światem swoim cierpieniem.
     To był pewien rodzaj samo destrukcji, który jednocześnie pociągał i zaciągał w jego głębsze, ciemniejsze odmęty. Tak, jakby podcinanie sobie nadgarstków miało doprowadzić do szczęścia. Jak mawiał mój kolega za czasów szkolnych, samo destrukcja mogła być masturbacją.
     Windą przedostałam się z Amy do coraz niższych i niższych, i niższych pięter wieżowca. Tak samo moje żyły niosły strumień bólu coraz niżej i niżej. Proces samo destrukcji trwał i miałam ochotę się uśmiechnąć.      
     Patrząc na swoje lustrzane odbicie, to, w którym oceniałam jeszcze paręnaście godzin temu granatowy garnitur tego skurwiela, widziałam wielką pandę,  z odstającymi czarnymi uszami i kończynami doskonale przystosowanymi do wdrapywania się na drzewa. Widziałam pandę i chciałam ją odstrzelić, bo nie chciała się rżnąć i przedłużać gatunku. Widziałam tankowiec pełen ropy, który spuszcza swoją zawartość na francuskie plaże. Chciałam oddychać dymem.
     Lotnisko, na którym spotykałam wielu jednorazowych przyjaciół, było teraz idealnym miejscem na atak terrorystyczny. Samolot, w którym nie było ani jednego wolnego miejsca również nadawał się na takową okazję. Nic takiego się nie stało. Za każdym razem, gdy samolot niebezpiecznie się przechylał, modliłam się o katastrofę, zderzenie, cokolwiek.
     Za śmierć w podróży lotniczej wypłacano podobno potrójną sumę odszkodowania. Co za rarytas dla bezrobotnej schizofreniczki zdradzonej przez sens życia. Ale była Amy, ta piękna blondynka z nogami jak patyki. Zaprowadziła mnie do całkiem nowego domu na przedmieściach, tam, gdzie jeszcze nigdy nie mieszkałam.
     Paplała coś o kupnie nowego mieszkania na najbliższy okres, ale moją uwagę przykuwały tylko dwie rzeczy. Kruchy śnieg sypiący z nieba i wibrująca komórka. Komórka, którą aż prosiło się przystawić do krocza i śmiać się złowieszczo z osoby, która nadaremno próbuje się do mnie dodzwonić.
- Halo? – spytałam pewna siebie.
- Córeczko, czemu nie odbierasz!? – głos mego ojca był przepełniony takim dramatyzmem, że ledwo nie pękłam ze śmiechu.
- Wybacz, byłam zajęta. Co tam?
- Dobrze się czujesz?
- Wybornie. Coś jeszcze?
     W trakcie ciszy w słuchawce telefonu ja przypatrywałam się jak cudowne kryształy śniegu zderzają się brutalnie z szybą okna.
- Twoja matka chce się z tobą spotkać.
     Cindy, Cindy, Cindy. Ta cudowna kobieta, która chciała popełnić morderstwo na mnie. Rude włosy, zielone oczy. Cała ja. Jakby historia zataczała koło, bo dziecko skazane na śmierć rosło teraz w moim organizmie. Dwadzieścia siedem lat później.

Show must go one.

~*~ 
    
CZĘŚĆ II -  Mam tyle do powiedzenia, a jednocześnie nie powiem za dużo.
     Ten rozdział pisany był chyba na największym dołku psychicznym całego mojego zasranego życia. W okresie bezsenności, płaczu i innych depresyjnych akcentów, of course przy akompaniamencie cudownego dubstepu. Pozwiecie mnie o brak oryginalności (i dobrze), zmieszacie z błotem, wreszcie macie dobry powód do podwójnej penetracji! Mimo tego dziękuję każdemu, kto jakimś cudem wytrzymuje do dzisiaj, każdemu z Was uścisnęłabym rękę, pogratulowała, bo rzygać mi się chce, jak patrzę na ten rozdział.
     Aha.
     I dziękuję za największą ilość głosów w sondzie na Marsowy Blog Marca. Może jednak komuś się to podoba?


                                                                                                                                             - korekta: suckit




 ~*~

CZĘŚĆ I: Chciałabym poruszyć pewien temat, który od zawsze dręczy blogową sferę - komentarze. Nie będę nawet pierdoliła, że komentarze są dla mnie najcenniejszym, co możecie mi podarować jako czytelnicy, bo i pochwała i krytyka motywuje mnie do pracy. Szczerze dodam, że krytyka jest dla mnie jeszcze ważniejsza, bo w tym, co robię, chcę być coraz lepsza, a Wasze uargumentowane opinie pomagają mi zobaczyć błędy i w miarę możliwości je poprawić.
Niestety nie każdy rozumie, czym jest krytyka. Żeby nie było, szanuję Wasze zdanie bardziej niż własną dupę, ale moje minimalne wymagania to logiczność takiej krytyki. Ostatnio moja prośba o podwójną penetrację została wysłuchana, w dodatku do aktu doszło w błocie (ach, te fetysze niektórych ludzi). Unfortunately, argumenty w stylu „Nie nadaje się nawet do wytarcia tyłka.” lub „Odłóż na bok te dragi.” ani trochę nie pomagają mi pracować nad moją twórczością. Szczerze mówiąc, takimi komentarzami to JA mogę sobie podcierać dupę, i to w okresie porządnej grypy żołądkowej. Zresztą mogę też mieć zwykły okres, Twój komentarz będzie do tego idealny. Nadmienię również, że ta osoba „nie jest aktywna w komentowaniu, ale w tym wypadku musi się wypowiedzieć”. Nie bierz się za krytykę w ogóle, Mordko, bo to Twoją krytyką właśnie teraz podcieram sobie „rowa”.
Fabuły, bohaterów nie zamierzam zmieniać, bo to mnie wyróżnia i na tym głównie bazuję. Styl, błędy interpunkcyjne i cała zasrana gromada innych pomyłek aż się prosi, byście mi wygarnęli. Jednak tak, jak do krytyki, tak i do komentowania w ogóle nie zmuszam. 
Co do rozdziału -podoba mi się. Uznaję go za niejakie wprowadzenie do dalszych losów. Nie czepiajcie się, że jest za krótki, bo tak naprawdę nie jest pełny. To dopiero połowa, a całość przeczytacie góra za tydzień.
Dodatkowo powstały zmiany w bohaterach, muzyce (zostały usunięte utwory od cytatów), linkach. Prolog oraz pierwszy rozdział zostały skorygowane, tak samo też zakładki „Słowo wstępu od autorki”, „O blogu”. No i nagłówek, który bardzo mi się podoba. Nie jest on mojej roboty, ale bardzo utalentowanej dziewczyny z Deviantart’a.
Znane "szabloniarki", na których można zamawiać owe grafiki to nienajlepsza inwestycja.
Tyle w tym temacie.
http://sonda.hanzo.pl/sondy,148147,GSsU.html -GŁOSUJCIE NA “SHE WALKED OUTSIDE AMONG THE MAN”! :)

<szuru, szuru>*
*dźwięk podcierania tyłka




                                                                                                                                             - korekta: suckit

50 komentarzy:

  1. Za przerwanie w takim momencie Cię uduszę, osobiście do Ciebie pojadę i zamorduję na miejscu. Ten rozdział bardziej podoba mi się od poprzedniego, bo akcja wreszcie ruszyła, ale gdzie rzeź niemowlaków? Jestem zaskoczona, chciałam krwi! Ten hotel to istnieje? 400m? Letoś się kaską chwali, haha :D No to czekam na część drugą. Nie toleruję słowa soon, zapamiętaj;)
    No i podcieranie tyłków nieuzasadnionymi komentarzami, ruuulez :D

    OdpowiedzUsuń
  2. honest.to.god2 marca 2012 15:27

    Nie mam niestety dzisiaj tyle czasu, żeby napisać wszystko co bym chciała, ale postaram się to w miarę skrócić i może przy odrobinie szczęścia wyjdzie jakaś logiczna wypowiedź. Początek uroczy, akcja z wyborem miejsca i całym tym planowaniem ślubu też fantastyczna. Na wzmiance o masturbacji ojca Ram musiałam odejść na chwilę od monitora bo mój idiotyczny śmiech uniemożliwiał mi czytanie (wina pieprzonej wyobraźni, która dokładnie mi to zobrazowała xD)
    I w końcu pojawiła się ona... Amy! Myślałam, że Ram się na nią rzuci, ale w innym sensie xD A tu proszę coś całkiem nieoczekiwanego. Szkoda mi było Dżeja, bo to raczej mało przyjemne jak niedługo przed ślubem jego przyszła żona pieprzy się z kimś innym. Z drugiej strony jego tolerancja, że jest w stanie zgodzić się na takie zachowanie ponownie mnie rozwaliła. Cóż chyba w ich związku nigdy nie będzie normalnie (chociaż definicje normalności są różne). Erotyczne sceny w dzisiejszym rozdziale wywołały u mnie rumieńce na twarzy. Ajajaj sposób w jaki to przedstawiasz to jedno asdfghjkl i nie potrafię tego zdefiniować. To co robisz z czytelnikiem jest obłędne i chwała ci za to. Akcja pod prysznicem, a potem w sypialni-po prostu mistrzostwo i magia w najczystszej postaci *o* Czekam na następny, zwłaszcza ceremonię ślubu i umieram z ciekawości jak ją przedstawisz i co się wydarzy ;)
    Dodam jeszcze, że nowy nagłówek jest piękny i mam nadzieję, że na dłużej zagości na twoim skrawku internetu.
    Huu może przetrwałaś do końca tego chaosu ;p

    C Z E K A M !

    OdpowiedzUsuń
  3. Ram, wlasnie sie obronilas. KOCHAM TEN ROZDZIAL! o wiele ciekawszy, barwny,mily w czytaniu. LUBIE TO! chuju muju dzikie weze pizda a nie krytyka.Serdecznie pozdrawiam osobe ktora gowno wie o pisaniu srodkowym palcem :) Wybacz Ram, ale nie chce mi sie rozpisywac dzisiaj. Wiedz ze rozdzial jest swietny i chuj.

    OdpowiedzUsuń
  4. I przyszedł czas na komentarz ode mnie. Po pierwsze: JAPIERDZIELEKUŹWAJEGOMAĆCOTUSIĘDZIEJE?! Ramona pieprzyła się z Amy w toalecie w samolocie. JAPIERDZIELE. mój umysł wciąż nie potrafi tego pojąć. NOŻESZKUŹWAJEGOMAĆ, ŻE TAK BRZYDKO POWIEM. szczena na podłodze, nie mogę jej pozbierać. jeden z Twoich najlepszych rozdziałów. nie mogę, no nie mogę normalnie.
    i ładny wygląd bloga. i chuj.
    dobranoc.

    OdpowiedzUsuń
  5. Taaaak . Ja też nie mogę tego ogarnąć! Co tu się działo? Amy i Ramona, razem , w jednej toalecie. Takie erotyki to tylko ty potrafisz pisać Ale ja czekam na małe, wrzeszczące potworki, gdzie one??? Rozdział niesamowity. Aż chce się więcej. Teraz tylko pytanie 'co dalej??' będzie ślub?? a potworki będą?? jak widzisz dużo pytań, więc czekam na kolejny. pisz, ja czekam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. i prawda, w niektórych miejscach pozjadałaś przecinki ;) więcej krytyki nie wypiszę, bo nie mam jak jej uwzglęnić. nie mam czego się przyzcepić, no! ;D

    OdpowiedzUsuń
  7. Goń się! Przerwać tak, a ja tutaj w jeden dzień ogarnęłam całe opowiadani i co? Mało mi :( Czekam z niecierpliwością o powiadomienie o nowym.
    Jestem trochę w szoku, że Ram i Amy...

    OdpowiedzUsuń
  8. Jesteś zajebista, kobieto!! Przeczytałam w tydzień całość, nawet w szkole myślałam co u Ramony i po szkole od razu czytałam dalej! Błagam, dodaj już nowy bo nie wytrzymam!

    OdpowiedzUsuń
  9. po pierwsze: jak widzę słowo 'soon' to mam ochotę wyjebać monitor przez okno. w szczególności, gdy ktoś postanawia 'zakończyć' (wiem,że to tylko 1/2 rozdziału) rozdział w takim momencie, w takim wątku i to jeszcze takimi słowami. dziewczyno, torturujesz mnie! :D wiesz doskonale,że to moje ulubione sceny,bo masz jakiś dziwny,lekko przerażający i wyśmienity wręcz dar opisywania seksu i masz czelność kończyć w takim momencie?! masz u mnie minusa, oj masz! :D a po drugie: uwielbiam ten rozdział w szczególności za to, że ruszyłaś z akcją do przodu. Bangkok? wyśmienicie. pojawienie się Amy, choć wyczuwałam, że będzie na ślubie całkowicie mnie zaskoczyło. trochę pozytywnie, trochę negatywnie. pozytywnie, bo uwielbiam takie sceny, no i wątpie, czy kogokolwiek zryta łepetyna mogła wymyśleć taki obrót akcji, a negatywnie... sama nie wiem. w pewnym sensie mnie to odrzuciło, jakieś sprzeczne uczucia, których nie umiałam sobie wyjaśnić. nie chodzi tu o tą samą płeć,ale po prostu było to dla mnie nie na miejscu. podsumowując: rozdział jak najbardziej na plus, zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest jednym z najlepszych,ale i tak w moim sercu nadal mam rozdział 'savior' :) no nic, jedyne co mi pozostaje to czekać na 2 część :) pozdrawiam :* zoombie, the-struggle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  10. Ty już co nieco wiesz, co sądzę o tym rozdziale a przynajmniej pierwszej jego części :)) Jak zawsze mi się podoba, ale mam pewien niedosyt, ale może to się zmieni kiedy przeczytam część drugą. Jednak w tej chwili nie potrafię się wypowiedzieć, wolałabym to zrobić na podstawie całości, tak więc i ja zostawię Cię w niepewności :P
    Czekam na drugą połówkę.

    CIEPLUTKO POZDRAWIAM xD

    OdpowiedzUsuń
  11. Wielkie zamieszanie z tym ślubem. Uważam, że Jared nie powinien sam o wszystkim decydować. Ram mogła mu się postawić. Uwielbiam jej wojowniczy charakter. Sceny erotyczne mnie powaliły. Są genialne! Pierwsza część bardzo mnie zadowoliła i nie mogę się doczekać kolejnej, która mam nadzieję będzie tak dobra jak ta. Sex z Amy ... nie wiem co mam napisać. Z jednej strony scena jest świetnie napisana, z drugiej zachowanie Ramony mnie trochę zszokowało. Nie spodziewałam się tego po niej. To trochę nie fair w stosunku do Jared'a. Jednak on przyjął to dobrze, więc jest ok. Moją jedyną nadzieją w związku z drugim rozdziałem jest pragnienie żeby tylko nasza gwiazdka nam nie uciekła z przed ołtarza, bo to by była tragedia.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skończyłam! Właściwie, to skończyłam w nocy, ale była tak późna godzina, że nie miałam siły wymyślić czegoś sensownego. Tak więc: Po pierwsze, szczerze mówiąc, pozytywnie się zaskoczyłam. Wiesz, że zaczęłam, od przedostatniego rozdziału, i to był błąd, bo po nim spodziewałam się ciężkiego, psychodelicznego opowiadania o wariatce która sobie ze sobą nie radzi. A tu niespodzianka! Ten sam temat, jednak opowiadanie jest wyważone- takie, jakie być powinno. Czasem trudne, czasem zabawne i lekkie. Po drugie: z pewnością będę czekać na następny rozdział, bo naprawdę mi się spodobało. A tak po trzecie, w sumie już chyba ostatnie, cholernie zazdroszczę ci cierpliwości. Tak, cierpliwości. Twoje rozdziały są tak długie, że zadowolą najbardziej wybrednego czytelnika (jakim nie ukrywam, że jestem ;P) . Ja nie mam takiej cierpliwości, choć z pewnością by mi się przydała ;)
      Reasumując: Cholernie mi się podobało. Naprawdę.
      Pozdrawiam ;)
      AnneMarie.

      Usuń
  12. 'SOON' chcesz wpierdol?! haha żartuję. Zapewniam Cię o tym, że jest to kolejny świetny rozdział, nie przejmuj się krytyką bez większych podstaw. Ty wiesz, że robisz to dobrze, my wiemy, że robisz to dobrze i wszyscy cię kochamy więc nie masz się czym przejmować :)
    Tekst Collin'a o odpowiednim karmieniu mnie powalił :D Więc w następnej części spodziewamy się niesamowitej ceremonii ślubnej i hucznego wesela XD
    No i teraz to co mnie zachwyciło: - prysznic, idealnie sobie go wyobraziłam. No a o scenach 18+ już nie muszę nawet w wspominać, bo pewnie każdy już je zachwalał i nie bez powodu bo są zajebiste. :)
    Właśnie jestem po raz kolejny zmuszana do sprzątania więc muszę spadać. Buziaki :*
    Teraz tylko czekać i błagać Tomo o drugą część :O

    OdpowiedzUsuń
  13. Zacznę od góry, czyli od nagłówka. Dżizas krajst superstar, jest boski! Nie zmieniaj go zbyt szybko. Co do rozdziału, to mam mieszane uczucia. Ram i Amy seriously? Po jej wybryku i zlewce zdecydowanie mimo wszystko najpierw powinna dostać po gębie. No ale to tylko mój wewnętrzny bunt. Jestem szalenie ciekawa jak będzie przebiegać cała ta rozdmuchana przez Leto ceremonia. Zapomniał zaprosić Williama 'Paszteta" Windsora i "Waite" Kate;p Może ktoś wejdzie w trakcie 'czy ktoś zna powód...' itd., no tak sobie głośno myślę. Biorąc pod uwagę twoją niczym nieograniczoną wyobraźnię (dzięki Ci za to) może być ciekawie:) Seks Ram z J to już whole different level! Scena 'prysznicowa' haha, muszę pomyśleć chyba o zastosowaniu w przyszłości takiej 'pseudo' szklanej ściany u siebie:) Czekam na drugą część rozdziału.

    OdpowiedzUsuń
  14. Ogólnie nigdy tutaj nie pisałam, ale czytam Twoje opowiadanie jak dodałaś 3 rozdział :) Muszę powiedzieć, że masz swój styl pisania i to jest zajebiste według mnie. Tym charakteryzuje się Twoje opowiadanie i bardzo mi to odpowiada. Same wydarzenia i to co przydarza się bohaterom jest bardzo ciekawe. Opowiadanie bardzo mnie wciągnęło już od samego początku, bo jest po prostu inne i super, że miałaś na to pomysł i miejmy nadzieję, że owe pomysły jeszcze długo Ci się nie skończą ;) Sama jakoś nie jestem wymagająca co do błędów (oczywiście jeśli nie ma tego zbyt wiele ;d) i szczegółów, ale opowiadania muszą mieć to coś co przyciąga mnie do nich i na szczęście Twoje opowiadanie coś takiego ma :D Co do nagłówków to na prawdę wszystkie są fantastyczne. Myślę, że to jest takie bardziej do zrozumienia przez czytających i ktoś kto pierwszy raz wejdzie nie skuma, ale później ogarnie i super, że ja od razu wiedziałam o co kaman ^^ Ehh... Tyle już miałaś tych nagłówków, że nie pamiętam na jakie by jeszcze zwrócić szczególną uwagę, wię zostanę przy tym jednym :D

    Serdecznie Cię pozdrawiam, pisz jak najwięcej i jak najczęściej (dłużej też może być ^^) i niech Ci sie nie kończą pomysły!
    Em.

    OdpowiedzUsuń
  15. Nagłówek jest .. nie potrafie nawet tego opisać... jest po prostu niesamowity. Opowiadanie wciągneło mnie od samego początku,czytałam to ciągle i ciągle, prawie bez przerwy.Gratuluję ;) Mi też nie przeszkadzają błędy,jeśli nie ma ich dużo. A u Ciebie nie ma ich wiele,więc nie ma się czym przejmować.Fabuła mi się podoba.. i pewnie jako jedyna ale zawsze martwię się czy Ramona i Jared będą już na zawsze razem,bo bardzo bym chciała. I nie sądzę,że to jest ciekawe tylko dlatego ( jak niektórzy) bo cały czas coś sie między nimi dzieje. Ja to kocham jeszcze bardziej gdy czytam,że oni są nadal razem - bo w twoim opowiadaniu nigdy nie wiadomo i chyba bym sie poryczała,gdyby coś staneło im znowu na przeszkodzie ( i nie nie jestem dzieckiem,bo to tylko opowiadanie, ale to opowiadanie jest inne takie,że jakoś na mnie wpływa xD ) - i chciałabym żeby na końcu,gdy już nastąpi i teraz byli razem .. ♥
    Podziwiam twoją prace. Czasem coś jest nie zrozumiałe i sie gubię,ale może to zamierzone jest ;D Najbardziej zdziwił mnie ten incydent Ramony z Amy w samolocie .. xD a najbardziej chyba podobało mi się to,że Ramona jednak woli chłopaków i Jared jest dla niej najważniejszy.
    A rozbawił mnie Shannon :D haha tym wychylaniem sie i komentowaniem podczas jazdy " ooo patrzcie jaki tłum" . Więc pozdrawiam ;)) Życze dalszych sukcesów.

    OdpowiedzUsuń
  16. W końcu wróciłam i nadrobiłam... To się porobiło tutaj. Ta kłótnia mnie przeraziła, już myślałam, że Dziad bd obrażony do końca świata haha. Uff na szczęście się pogodzili :D Akcja z Shannim po prostu genialna - a tak na marginesie to ja też się czasem wychylam podczas jazdy i komentuję... Ale kto tak nie robi :) Tak więc witam ponownie i do zobaczenia na moim chociaż nie wiem kiedy pojawi się nowa notka :( Postaram się jak najszybciej ją dodać. Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  17. Przepraszam, ze dopiero teraz. Lepiej pozno niz wcale, prawda? Co moge powiedziec o rozdziale... Podoba mi sie kurwa! Scena seksu z Amy i Ram (+Ram/Jared) byla perfercyjna! Och... Jak na mnie Jared mogl byc troszke dluzej obrazony, ale coz i tak jest baaaaardzo tolerancyjny. Pozwala jej na lesbijski seks? Cudo. Colin F. tez byl tutaj fajny. Ta szyba w pokoju Ram i Jaya troche mna wstrzasnela ;) Masz swietne pomysly! Z niecierpliwoscia czekam na czesc 2!

    OdpowiedzUsuń
  18. Odpowiedzi
    1. Czemu każesz mi tak długo czekać???
      Zaglądam tu codziennie i codziennie mój entuzjazm i nadzieja zostają całkowicie unicestwione przez "... bo jako całość byłby za długi. CZĘŚĆ I". Chcesz, żebym utopiła się w poczuciu niesprawiedliwości? No tego chcesz? Mieć na sumieniu moją niewinną duszyczkę??
      Miałam nadzieję, że ten pierdolony piątek 13-tego, który jest chyba najbardziej pechowym w historii takich właśnie piątków osłodzisz mi (chociaż nie wiem, czy to dobre słowo, przy moich niesłabnących podejrzeniach, co do jakiejś małej ucieczki sprzed ołtarza) choć odrobinę ten dzień. Ale cóż. Muszę przełknąć to jakoś i zakończyć ten marny dzień z chociaż maleńką iskierką radości, że skończyłaś rozdział i teraz potrzebujesz jedynie ochoty, by go przepisać.
      Z mojej strony życzę Ci właśnie tej ochoty, energii i cierpliwości, którą przesyłam Ci wraz z tym komentarzem przez ciemne zaułki internetu.
      Czekam !!!

      Wyszedł trochę dziwny, ale co tam ;P
      AnneMarie.

      Usuń
    2. Czekać na korektę, gimbusy.

      Usuń
    3. Za tych gimbusów i jebane soon, dostaniesz wpierdol. Miał być góra tydzień!! :C

      Usuń
    4. Pierdolę, dodaj z błędami i wszyscy happy:D

      Usuń
  19. Ja zdycham w środę :< Albo przeżyję, żeby to przeczyatć :P

    OdpowiedzUsuń
  20. koniec kurwa *______*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6:06. Włączam komputer, wchodzę tutaj i radość niezmierna mnie ogrania, że dodałaś drugą część. Jako, że rozdział faktycznie długi, to nie zdążyłam rano przeczytać! Musiałam lecieć na głupi autobus, który odjeżdża o 6:48. Przez 8 godzin zastanawiałam się, co dalej. Później znów 45 minut jazdy w autobusie, 8 minut z przystanku do domu, 3 minuty włączania komputera i w końcu mogłam to dokończyć! Spodziewałam się, że do ślubu nie dojdzie, aczkolwiek tym mnie totalnie zaskoczyłaś. Jared wydawał mi się w tym wszystkim najpewniejszy. A tu taka niespodzianka. Ogólnie rzecz biorąc, rozdział mi się podoba. Będąc na miejscu Ramony chyba bym zdradziła, wtedy na plaży, a później liczyła na dobre serce tego drugiego. Trochę mi jej szkoda. A dziecko to już w ogóle jakaś totalna abstrakcja, która mnie rozpierdala. Cholernie jestem ciekawa, jak to się dalej potoczy.

      Usuń
  21. No kurwa rozdzial wyjebisty, ale jebne ze skonczylas w takim momencie. FUUUUUUUCK!!! jak na razie nie ma za co cie bic bo wszystko jest zajebiscie. Pisz szyyyybciej kolejnyyy rozdziaaaaaal. + zostaw szablon. kurewsko mi sie podoba *.*

    OdpowiedzUsuń
  22. hmm nie komentowałam pierwszej części bo czekałam na drugą i .... trochę musiałam się naczekać ... ;p Więc skomentuję tylko tą 2 HA ! ;p
    Ogólnie fajnie. Czytam sobie ... fajnie jest jak zwykle, później trochę zamieszania z tą kamerą.. fajnie opisane, ale troszkę się gubiłam i już myślqałam, że rozdział skończy się tak po prostu... a tu nagle takie coś ! Już zapomniałam jak potrafisz zaskakiwać... przepraszam ;) hahah na prawdę świetne zakończenie... jestem cholernie ciekawa co dalej... jak Jared się z tego wywinie ... i mam nadzieję, że jednak kiedyś tam będą razem... a dziecko.. hmm a dziecko to w ogóle jakiś kosmos hahah

    OdpowiedzUsuń
  23. Jako, że mam MOCNO ograniczony dostęp do internetu napiszę tylko kilka zdań. Czułam, że ze ślubu nici, ale nie przypuszczałam, że z takiego powodu! Jared pokazał swoje skurwysyństwo i chciałoby się mu za to nieźle pokiereszować ten gwiazdorski ryjek. Cała akcja z Bangkokiem zapachniała wiadomo jakim filmem. Już myślałam, że za chwilę odetną komuś palca/głowę, czy innego penisa. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Uwielbiam jak przedstawiasz rozmowy Ram z własnym ja, bo pokazują samą prawdę bez opakowania 'lajf is bjutiful'. Ciekawa kreacja tajlandzkiego miasta pełnego szitu i szaleństwa. Dzieciaka i tatuaż jakoś automatycznie wyrzucam z głowy. Z drugiej strony nic do nich nie mam, niech się dzieje. Przywołane stracenie przez Ram pracy nasuwa mi pytania jak przebiega i będzie dalej przebiegać kariera zawodowa jej i zespołu.
    Życzę Ci szybkiego wyjścia z dołka i czekam na kolejny rozdział.
    A miało być krótko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. więc tak... od niedawna czytam twojego bloga i muszę powiedzieć, że jest najlepszym blogiem jakiego kiedykolwiek czytałam. naprawdę. masz ciekawy styl i potrafisz wzbudzić każdą emocję, od śmiechu po płacz, a to w pisaniu jest najważniejsze.
      co do rozdziału to był ZAJEBISTY :D i udało ci się mnie zaskoczyć. z niecierpliwością czekam na kolejny i mam nadzieję, że pojawi się szybko
      ps. mogłabyś mnie informować na twitterze? moj nick to: czikita139

      Usuń
  24. No wreszcie jest kolejny ;) od niedawna zaczełam czytać twojego bloga i mnie wciągnął że oj ;d .
    A co do rozdziału Na Jareda to juz brak słów -.- Chce ślubu a potem nie . Ramona dobrze zrobiła jak dla mnie ;D
    Piszzz szybkooo kolejny
    Podrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  25. W końcu dodaję tu komentarz. Rozdział tak mnie wciągnął, że nie obejrzałam się a już skończyłam czytać. Przeczuwałam, że ślubu może nie być albo nie dowiemy się tego w tym rozdziale, ale to było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nigdy bym się spodziewała. Tak mu zależało, a teraz to wszystko chce odwołać. Szkoda, że nie mogliśmy się dowiedzieć o reakcji Jareda na wieść o tym, że Ram wyjechała. Ciekawy było fakt wykorzystania pomysły z wieczorem kawalerskim i tą kamerą. Rozdział jak najbardziej mi się podobał i czekam na dalszy rozwój wrażeń.
    Pozdawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  26. Po pierwsze to przepraszam, że tak późno tu zajżałam, ale nie miałam ostatnio za dużo czasu. Wracając do rozdziału to po prostu go kocham. Skąd ty dziewczyno bierzesz takie opisy i metafory, co ?! Fantastycznie!I nieźle mnie zaskoczyłaś akcją.. zachowanie Jareda - niewybaczalne! co za skur*wiel. Ramona po raz kolejny musi cierpieć. A ja już myślałam, że do tego ślubu dojdzie. Chociaż jeszcze nic nie jest przesądzone. Teraz mnie ciekawi jak się Jay wytłumaczy, co tam się w ogóle wydarzy?! I jeszcze Ramona jest przecież w ciąży, to dopiero pogmatwane. A ty skończyłaś na takim momencie.. Osobiście chcę już szesnastkę. Dlatego niecierpliwe czekam. :)

    OdpowiedzUsuń
  27. Nienawidzę Cię za to, uzależniłam się od tego bloga.

    OdpowiedzUsuń
  28. komentarz. Chciałaś soł masz xD nie napiszę Ci nic mądrego, bo nie jestem ogarnięta w akcji opowiadania. Zawsze się za nie zabieram i dupa z tego wychodzi. Kiedyś w końcu zacznę :P
    Przy okazji podziękuje za komenta u mnie :) miło czytać, że gdyby się dało ruchałabyś moje opo xD
    Iliveonmars :)

    OdpowiedzUsuń
  29. Mam być szczera... Nie wiem dlaczego nie podoba Ci się II część. Wg mnie jest o niebo lepsza od części I, w której nic się nie dzieje, poza lesbijskim seksem w kabinie w samolocie.
    Jak dla mnie to właśnie część II zasługuje na miano tej lepszej. Jedyną rzeczą, która mi się tutaj nie spodobała był Jordan. Nie lubię go i nigdy nie lubiłam i tylko stwarza zamieszanie. Mogli go zabić, kiedy go porwali!
    A sprawa z Jaredem?? No cóż, przynajmniej był szczery i powiedział to, co naprawdę myśli. Jedyny minus, że przyznał to w TAKI sposób. Jak widać, nie każdy jest idealny, a tym bardziej Pan Leto.
    Na końcówce trochę się już pogubiłam, bo tak jakoś szybko przeskoczyłaś z tej Tajlandii do matki Ram, ale już to ogarnęłam.
    Czekam na 16 zeby zobaczyć co tam znowu wymyśliłaś.
    Pozdrawiam i odłóż ten cholerny nóż!!!

    OdpowiedzUsuń
  30. Znowu przeskoczyłam w przód zamiast czytać rozdziały po kolei - i mam wrażenie że kolejny będzie takim ostrym pierdolnięciem w całą historię!
    Czytałam obie części na raz i nie wiem jak je podzielić zbytnio ale jak pierwsza była "piękna" tak druga perfekcyjnie ten porządek psuje - to mi się podobało! Choć była ona niesamowicie chaotyczna i łatwo można było zgubić się w fabule to bardziej podobała mi się II część.
    Jared spieprzył wszystko, Ram jest w większej czarnej dziurze niż ktokolwiek inny i wszystko się pomieszało. Nie mogę się doczekać 16!

    OdpowiedzUsuń
  31. Oj, zły Jared. Bardzo zły. Bardzo, bardzo zły. Szkoda mi Ram. :c
    Czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  32. Jak to mówią: lepiej późno...niż później ;) Wreszcie zebrałam swoje 4 litery i zdecydowałam wyrazić swoje zdanie na temat 2 części. Muszę przyznać, że jest jedną z najgenialniejszych jakie do tej pory stworzyłaś. Idealna akcja i dynamika. Czytałam z rosnącą ciekawością. Całość jest fajnie skomponowana, ale zdecydowanie jestem fanką drugiego partu. Jednak to prawda, że jak coś się pieprzy to zbiera się większe grono entuzjastów. Jestem strasznie ciekawa jak Jared będzie próbował to naprawić, o ile w ogóle będzie próbował i jak widzi to wszystko Ram. Tak więc czekam i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję :) hasło "najgenialniejszych" troszkę mnie rozbawiło, ale musisz mi wybaczyć, czasami po prostu nie wierzę, że komuś to może się podobać. Pozdrawiam. ^^

      Usuń
    2. Then y r u posting dis?

      Usuń
    3. Sometimes people do shitty job, but stil enjoy it. End of the story.

      Usuń
    4. Dat is so bullshit.

      Usuń
  33. Hej.
    Przeczytałam to co napisałaś do tej pory w dwa dni, początkowe rozdziały trochę mnie rozczarowały (?) to chyba złe słowo... Na kilku innych blogach natknęłam się na wzmiankę o Twoim opowiadaniu, ktoś się zachwycał soł postanowiłam zajrzeć i już już miałam wychodzić i cieszę się, że zostałam. Z każdym kolejnym rozdziałem piszesz lepiej. "Zabiłaś" mnie II częścią dziewczyno!!! TEGO się nie spodziewałam, podejrzewałam, że sielankowo to tak nie będzie, że jakieś zgrzyty nastąpią przed ślubem ale TO!! Zajebiście to rozegrałaś, cała akcja z kamerą... czytałam i czułam jak serce zaczyna mi szybciej bić, aż się bałam wciskać strzałkę w dół żeby się nie okazało, że zakończyłaś w jakimś tragicznym miejscu, nie zaspokajając mojej ciekawości. Chyba jeszcze jestem w szoku, że tak to się rozegrało. Aż mnie skręca jak myślę, że Ty już pewnie wiesz co będzie dalej, jak zareaguje Jared na wyjazd niedoszłej panny młodej i BŁAGAM!!! Nie przenoś akcji teraz na matkę Ramony!!! Ja wiem, że to zbuduje napięcie itd. ale ja już chcę, ja już muszę "zobaczyć minę Jareda" i chcę się dowiedzieć co ma do powiedzenia Ram. Nie mam pojęcia czego się spodziewać po kolejnym rozdziale... MISTRZOSTWO ZROBIŁAŚ!!

    P.S. Scena z I części Jareda pod prysznicem... ojjjjj Kochana, no co Ty ze mną robisz! Czasami jestem zła sama na siebię, że mam taką łatwą zdolność do wyobrażania sobie opisanych scen :D

    Pozdrawiam i weny życzę. Pisz szybko i dłuuugo. Czekam z niecierpliwością...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, że dałaś temu blogu szansę. Zdaję sobie sprawę z tego, że pierwsze rozdziały są na żenująco niskim poziomie, ale odrzuciłam myśl by je pisać na nowo. To jakby moje pisarskie pierwsze kroki i miło widzieć postępy z biegiem czasu :D Teraz można powiedzieć, że jestem dumna z tego co robię, w przeciwieństwie do początków tego opo. No i szkoda mi trochę, że Cię zabiłam, bo w nst rozdziale doznasz znowu zgonu.
      Pozdrawiam xD

      Usuń