Tak jak kiedyś,
dzielę ten rozdział na dwie części, bo jako całość byłby za długi.
CZĘŚĆ I
Zawiera fragmenty +18
Zbliżała się burza. Przesycone wilgocią poranne
powietrze było naelektryzowane, co prowadziło do nierównowagi między dodatnimi,
a ujemnymi ładunkami. Wiecznie błękitne niebo spowiły ponure chmury, które
wciąż się nagromadzały. Stolica Teksasu rzadko, bo raz lub dwa na rok,
nawiedzana była przed tego typu wybryki natury. Mimo tego nie była ona zmorą
tutejszej ludności, ale darem. Wbrew pozorom deszcz sprowadzał tutaj życie,
którego na pustynnych preriach brakowało. Tak było też ze mną.
Widocznie potrzebowałam zetknąć się ze śmiercią, by
ponownie się narodzić. Miałam na myśli kąpiele we własnej krwi, pobicia i gwałty
z rąk bandyty, a czasami zwykłe tracenie przytomności od wylewu krwi. Dziś
nadszedł deszcz, który zmył cały brud, ale również pokazał, że wcale nie muszę
kłębić się w sobie.
Miałam zacząć kolejny dzień, planowałam znów
pozżerać się z Jaredem, błagając jednocześnie, o odłożenie daty ślubu albo po
prostu poprowadzić z ojcem śmiesznie poważną rozmowę o mojej przyszłości
i wysłuchać kolejnych mądrych słów tego staruszka. Niestety - albo
stety - coś pokrzyżowało moje plany. Gdy tylko podniosłam powieki, ujrzałam
najpiękniejszy obrazek w całej swojej żałosnej egzystencji – oczy. Wzrok,
mający w sobie centrum mojego świata, w tym mój żywioł - niebieską wodę i to, o
czym nieświadomie marzyłam - uczucie.
Nie często zdarzało mi się budzić, a następnie
przez parę godzin wpatrywać się w czyjeś oczy, ale gdy już taka chwila
nastąpiła, czerpałam z niej jak najwięcej. Mówią, że oczy są zwierciadłem
duszy. W tych błękitnych głębinach widziałam masę marzeń, masę pytań i masę
strachu, ale jednocześnie dostrzegałam w nich ciepło, szczęście i
radość.
Co on widział w moich oczach, niby tak różnych od
siebie? Zieleń i błękit powinny się ze sobą gryźć, ale kolejny raz teoria o
przyciągających się przeciwieństwach sprawdziła się. Te oczy były blisko mnie,
bo niecały metr dalej, osadzone były w głowie człowieka siedzącego na bujanym
fotelu, w dresowych spodniach i z odsłoniętym torsem i wpatrywały się we
mnie pilnie.
Po wyjściu z łóżka, co było czynem niemal
niemożliwym, ubrałam długą bluzę z logiem Nirvany i gumiaki odpowiednie na
dzisiejszą pogodę. Kątem oka widziałam, jak mi się przygląda, więc pomogłam mu
trochę, siadając wprost na jego kolanach. Jedną ręką objęłam go za szyję.
- Przesuniesz ślub o te cztery miesiące czy nie? – zapytałam wprost.
Ze szczeniackim uśmiechem i rozczochraną po śnie
fryzurą nadawał się pod prysznic, ale osobiście wolałam wepchnąć go do błota.
Jego pośpiech ani trochę nie był mi na rękę.
- Nie – odpowiedział, zanurzając wargi w mocnej kawie.
- Moim zdaniem nie warto aż tak z tym pędzić – drążyłam.
- Moim zdaniem życie pędzi i wcale na nas nie poczeka. Trzeba brać
garściami.
Wiedziałam, że stąpam po cienkim lodzie. Moja
delikatna sugestia mogła być zrozumiana jako poważny zarzut, jednocześnie byłam
zbyt wygadana i nie potrafiłam utrzymać języka za zębami. Może po prostu
byłam głupia?
- Nie mam sukienki – zaczęłam wyliczać na palcach u rąk. – I
świadka! Druhny! Pastora! Nawet małego ołtarzyku! Nie mam nawet pieprzonego
tortu czekoladowego! Czy ty to widzisz!?
- Ale masz najważniejszą rzecz – mruknął opanowany. – Zapomniałaś
jaką?
- Nie, tortu nadal nie mam – przegryzłam dolną wargę.
- Osz ty… – wycedził twardo i złapał mnie delikatnie za brodę, by
ostatecznie zostawić na mych ustach smakowity posmak kawy.
Kolejny autograf zostawił na mej szyi,
następny tuż nad dekoltem. Głośny grzmot, który zsynchronizował się z
odkrząknięciem mojego ojca, sprawił, że odskoczyłam jak oparzona i
posłałam tacie słodki uśmieszek. Gdyby nie on, już dawno bylibyśmy za
domem.
- Dzień dobry, tato. Będzie burza. Ulewna. Ale to chyba dobrze. Bardzo.
Wręcz wyśmienicie. Jak spałeś? – spytałam na jednym wdechu.
Jaredowi groziło zagrożenie życia lub zdrowia, gdy
tylko zbliżał się do mnie przy ojcu, dlatego mój stres jedynie się
spotęgował. Dobrze wiedziałam, że na górze, pod łóżkiem, leży dubeltówka,
z której strzelał do zwierzyny łownej. W myślach uśmiechnęłam się,
przypominając sobie, jak wyganiał każdego faceta z mojego pokoju.
- Wasze łóżko niemiłosiernie skrzypie! Obudziliście cały dom! Nie zmrużyłem
oka! – darł się, chcąc przekrzyczeć grzmoty.
Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, a przynajmniej
ja i Jared, że wieczorem tatuś zafundował sobie sesję masturbacji i to
Jared, nie tata, nie mógł zmrużyć oka aż do piątej nad ranem. Przyzwyczajonej
do jego wybryków udało mi się zasnąć, jednak nie zazdrościłam Jaredowi,
słyszącemu w domu jęki i postękiwania.
Nadeszła ulewna burza, dlatego schowaliśmy się w
domu. Tata, chcąc pokazać mojemu narzeczonemu, że jest świetnym panem
domu i gospodarzem, upewnił się, że okna są bezpiecznie zamknięte, a
drzwi zaryglowane. „Jeśli umrzeć, to razem” - pomyślałam. Tymczasem Jared nadal świecił torsem,
odejmując tacie i mnie pewności siebie.
- Nie macie w tym Los Angeles ubrań? – wycedził, omijając wzrokiem miejsce,
na którym siedział.
- Są bardzo drogie – uśmiechnął się do niego serdecznie, a ja
kopnęłam go w nogę, delikatnie sugerując, by trzymał język za zębami, nawet gdy
aż świerzbiło, by się odgryźć.
- No to kiedy ten cały… ślub? – zapytał wreszcie tonem, który mógł równie
dobrze odpowiadać pytaniu „No to kogo mam zabić?”.
Jay spojrzał na mnie ostrzegawczym wzrokiem,
prosząc, bym milczała, ale wyrwałam się szybko, sądząc, że zamknę tą sprawę na
zawsze.
- Za cztery miesiące – posłałam obojgu serdeczny uśmiech, gdy to
Jared zabrał głos.
- Tak właściwie, to mam pewne miejsce na oku i… Załatwiłem wszystko na za
tydzień. Co ty mówisz, kochanie? Jakie cztery miesiące!? – śmiejąc się, spytał
mnie, a ja miałam ochotę przybić go do ściany i wsadzić mu papużkę do odbytu.
Po tych słowach nie było już odwrotu.
- No to gdzie się to odbędzie? – tata podniósł brwi.
- Muszę sobie przypomnieć nazwę tego… – urwałam, nie chcąc powiedzieć
siarczystego przekleństwa. – … hotelu. I zaraz wrócę.
Kłując uszy dwóch mężczyzn, odsunęłam krzesło,
ciągnąc je po podłodze i tupiąc nogami, skierowałam się ku
gabinetowi ojca, w którym mieściła się mapa świata. Stanęłam przed nią
miej więcej po środku i zlustrowałam paroma rzutami oka wszystkie kontynenty. „Najprostsze
wybory są najlepsze” - przypomniało mi się. Ja jednak znów oddałam swoje losy w ręce
ślepego trafu. Zakręciłam się parokrotnie w miejscu i z zamkniętymi oczami
wbiłam wystawiony palec w szorstką powierzchnie mapy, która wisiała tu jedynie
po to, by zakryć sypiący się za nią tynk.
Z lekkim niepokojem otworzyłam oczy i
ujrzałam literkę „L”, w którą wbiłam palec. Jednocześnie należała ona do
wielkiego napisu „TAJLANDIA”. Lekko zdruzgotana, ale nadal trzymając się na nogach,
zeszłam na dół, gdzie od razu rzuciło mi się do oczu, jak wyglądała atmosfera
przy stole. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że po prostu przemilczeli te parę
minut mojej nieobecności, ale wkrótce pomyślałam, że mogło paść wiele
słów, których niekoniecznie chciałam usłyszeć. Ich ściągnięte brwi i
zaciśnięte usta instynktownie mówiły mi, że jeden z nich powiedział coś bardzo
nie na miejscu. Nie bez powodu podejrzewałam Jareda.
- Kto umarł? – zażartowałam, siadając pomiędzy nimi.
- Oczywiście, panie Silver-Leto – uśmiechnął się kwaśno.
– To przecież jasne, że zostanie zaproszona. Nie mogło by jej zabraknąć
na tak ważnej uroczystości.
Ojciec prychnął.
- O kim mówicie? – zbladłam na twarzy.
- Nasza słodka Amy Stone będzie na ślubie, proszę się o to nie
martwić. Już ja o to zadbam – wycedził brunet i tupiąc nogami
jak urażone dziecko wychodzące z zabawkowego bez zabawki, poszedł na górę,
gdzie prawie wyrwał drzwi z nawiasów.
Słowa, a w szczególności imię jakiego użył,
odbiło się mi echem w głowie. Nadal nie rozumiałam jego sensu, a
odpowiedzi szukałam w kamiennej twarzy ojca.
- Chcesz rodzicielskiej rady? – spytał, uciekając wzrokiem.
- Nie. Powiedz mi, co za Amy – wyszeptałam, bawiąc się nerwowo rękami
pod stołem. – O ile dobrze zrozumiałam…
- To dobrze, bo całkiem się na tym nie znam. Wychowanie dzieci to ciężki
kawał chleba, ale… – pogłaskał mnie po policzku. – Warto,
słoneczko.
- Tato, mów – starałam się opanować ton głosu, ale czuć w nim był
niemałą niecierpliwość i ekscytację.
- Wyjechała do Miami. Urodziła synka, ma na imię Jasper… Nie chciała się z
tobą kontaktować, myśląc, że zniszczy wam związek, dlatego usunęła się w cień.
- C-co? – wybełkotałam.
Mówił to tak, jakby jak najszybciej chciał
to z siebie wyrzucić.
- Byłem pewny, że miała ważny powód, dlatego siedziałem cicho… Ale Ramonko,
pytała się o ciebie, dzwoniła prawie codziennie!
- Przez cały ten czas wylegiwała się w Miami!? – wybuchnęłam.
Pozwoliłam sobie uderzyć pięścią w stół.
- Nie dawała ani znaku życia! Przez siedem miesięcy nie napisała listu, nie
zadzwoniła, nie wysłała kartki! Bałam się, że coś jej się stało, że coś z
dzieckiem! Co za głupia pizda! – wykrzyczałam wstrząśnięta.
W innej sytuacji , uczulony na moje słownictwo
ojciec, wymierzyłby mi policzek, jednak teraz był bardziej wyrozumiały,
wiedząc, jakie emocje się we mnie kumulowały. Gorycz, żal, smutek, szok i
nadchodzący stres związany ze zbliżającą się ceremonią.
- Tato – wyszeptałam, nie panując nad głosem. – Czy ona… będzie na
ślubie?
- O to spytaj tego pana „Goła Klata Nie Ma w Los Angeles Koszulek”, bo ja
ci nie powiem.
W mgnieniu oka byłam na górze, by ponownie
wystawić drzwi na próbę wytrzymałości. Ich trzask nie wzruszył siedzącego na
łóżku Jareda z laptopem na kolanach. Na monitorze widać było sporą listę ludzi,
do których wysyłał jednego i tego samego maila o temacie z podejrzanie
wielkimi literami. Cały monitor wręcz pękał od napisu „ZAPROSZENIE NA CEREMONIĘ
ŚLUBNĄ: JARED LETO I RAMONA SILVER!”.
- Co ma do tego Amy? – spytałam, tupiąc jakiś szybki rytm.
Padło akurat na utwór Beatlesów. Jedną z moich
dróg na uspokojenie się, było właśnie tupanie stopami.
- Twój ojciec jest tak głupi, że wypalał mi wszystko. Gdy byłaś na górze,
przycisnąłem go paroma kompromitującymi faktami o jego prędkości dochodzenia
i od razu zmiękł – uśmiechał się złośliwie sam do siebie.
Moja twarz była czerwona i ręce aż mnie
piekły ze złości. Chciałam zburzyć wszystko, co mnie otaczało i jedynie pięknie
spędzony poranek kontrolował mnie, przed szarpnięciem go za włosy i
wykrzyczeniem paru poważnych spraw.
- Co z Amy!? – podniosłam głos.
- Na jaki kraj padło? – spytał, totalnie mnie ignorując.
- Tajlandia – wymsknęło mi się, lecz od razu kontynuowałam swój kontratak.
– Powiesz mi do cholery!?
- Jest tutaj – odwrócił laptopa w moją stronę, ukazując, jak na samym
szczycie listy widnieje imię i nazwisko mojej dawnej blond przyjaciółki.
Takie same zaproszenia jak do niej, wysyłał do stu
pięćdziesięciu innych osób. Zdębiałam, widząc jak dopisuje na szybko miejsce i
kraj, w którym miała odbyć się ceremonia.
- Strasznie ci się spieszy – oznajmiłam.
- Jeśli chodzi o Amy, to owszem, będzie zaproszona. Ale to nie zmienia
między nami niczego, Ram…
- Nie Ramuj mi tu teraz! – krzyknęłam, tracąc nad sobą kontrolę.
Odsunęłam się od niego, czując pustkę w głowie.
Nie wiedziałam, co robić w związku z ślubem, a co dopiero nie było mi na rękę
spotkanie z Amy. Prawda - tęskniłam za nią prawie każdego dnia, ale czy
mogłam jej wybaczyć? Skoro przychodzi na mój własny ślub, na pewno będzie tego
ode mnie wymagała. Delikatnie zetknęłam się plecami z wielką szafą i
poluzowałam szyję, dając głowie swobodnie wisieć.
Byłam zmęczona, chociaż tak naprawdę niczego
jeszcze nie zrobiłam. Moja psychika niestety już szwankowała. Kroki Jareda w
moją stronę przypominały ruchy lamparta, który chciał złapać swoją ofiarę i
udało mu się to, gdy objął mnie ramionami i przytulił.
- Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? – wyszeptał wprost do mojego ucha. –
Odpowiedz.
- Nazwałeś mnie babsztylem i pasożytem – syknęłam urażona.
- A ty mnie fujarą. Jesteśmy kwita.
- Raz powiedziałeś, że umiem tylko świecić golizną! Tylko cyckami umiem
machać! Właściwie, to w ogóle ich nie mam, kretynie!
Uśmiechnął się szeroko, ale szybko spoważniał.
- Zapomniałaś, jak uratowałem ci życie? Zdążyłem, gdy pływałaś z podciętymi
żyłami w wannie. Uratowałem cię konającą z bólu z rąk pieprzonego zboczeńca.
To nie puste deklaracje i słowa. To czyny.
- Masz rację… – przytaknęłam cicho.
Nie miałam pewności, czy jestem w stanie
tyle wziąć na barki. Cicho załkałam - ta silna Ramona Silver - załkałam,
a mężczyzna ochronił mnie w swoich ramionach…
- Daj mi pokierować, zaufaj mi.
Wtedy właśnie grzmot nie przeszył nieba, nie
uderzył w dach, ale kopnął mnie z ogromną siłą. Wstrząsnęło mną,
pokopało, strzepało każdą wątpliwość z mojej duszy w postaci złej myśli,
a ciało oczyściło ze swędzących ran. Nie zapracowałam na to, ale jeżeli los tak
chciał - miałam być szczęśliwa z mężczyzną o niebieskich tęczówkach i wielkim
talencie przemawiania do rozumu.
Minęły trzy dni, podczas których działo się więcej
niż podczas całego mojego życia. Do Dallas wraz z Shannonem przybyła Chenault,
która zawodowo trudziła się w sztuce organizowania ślubów. Miała być moją prawą
ręką - jak się potem okazało, to ona wszystko zorganizowała i
zaplanowała. Jared, usprawiedliwiony tym, że nie znał się na
kwiatuszkach, smakach tortów i sukienkach, odpowiadał z Shannonem za finanse. A
było tych finansów dużo. Pewnego wieczoru skorzystałam z laptopa
Jareda, w którym - oprócz ciekawych folderów o nazwie „Ram 1” i „Ram śpi” -
była też możliwość skorzystania z internetu. Wystarczył mi jeden akapit o
miejscu, w którym miałam spędzić cały tydzień, bym spadła z łóżka, histerycznie
się śmiejąc.
Hotel Maxima składał się ze stu dziesięciu
pięter o łącznej wysokości czterystu metrów. Maksymalna ilość gwiazdek i
tak nie odpowiadała jego standardom. Elegancka kuchnia, dwanaście sal z
restauracjami, trzy baseny i Aqua Park, parking podziemny, port dla jachtów i
otaczający go park, w którym rosły najdziksze rośliny - to tylko namiastka
tego, co się tam znajdowało.
Z tego, co wyczytałam, zwyczajna sprzątaczka znała
trzy języki i miała wyższe wykształcenie, nie mówiąc o ludziach, którzy
byli tam klientami. Czy miałam spać pokój obok przywódców świata albo Baracka
Obamy?
Maxima był najdroższym i jednocześnie najlepiej działającym
hotelem w Tajlandii, zresztą znajdował się Bangkoku, jej stolicy, dlatego
wszystko przemawiało za tym, by wynająć w nim… piwnice. Ujrzawszy cennik jednej
nocy dla jednej osoby, niemalże dostałam zawału, jednak Jared nie podzielał
mojej reakcji.
Uznał, że może zapłacić pół swojego majątku,
byleby tylko urządzić nam „godziwe” zamążpójście. Myślałam jednak, że za
wyborem tego pałacu - bo hotelem tego nazwać nie można było -
stoi potrzeba pochwalenia się swoim majątkiem i sławą ze stu pięćdziesięcioma
osobami, z których większości nie znałam. Tę liczną część zaproszonych
osób stanowili znajomi Jareda z wytwórni, najbliżsi przyjaciele jego i
Shannona, znajomi Tomo, cała rodzina Tomo i najbliższa rodzina Jareda (czyli
właściwie jedyne Constance i dwóch braci Leto z innego małżeństwa Constance).
Ponadto na liście znajdowały się też i takie
nazwiska jak Collin Farrel czy Gerard Way, dlatego ja i Daniel - mój tata -
czuliśmy się tu jak odludki. Wątpiłam czy jestem gotowa na wejście do tego świata,
w którym jeszcze raczkowałam. Na mnie i Chenault spadły obowiązki związane z
organizacją ślubu, na którą poszła kolejna ciężarówka pieniędzy. Nie czułam się
dobrze. Tak właściwie, to czułam się chujowo, widząc, jak rodzina
Leto funduje wszystkie zakupy.
Kupiłam sukienkę, za co zapłaciłam wybuchem
histerii i płaczu w salonie ślubnym. Okazało się, że Chenault wybrała dla
mnie ponad trzydzieści sztuk sukien, które miałam przymierzać.
Jedna po drugiej, kolejna i kolejna stała się skutkiem naciągniętej
szyi, zmęczenia i wygłodzenia.
Po czterech godzinach wreszcie Chen
zgodziła się na sukienkę sięgającą mi do stóp, gładką, atłasową. Podkreślała
moje atuty, jednocześnie masując wady, jak na przykład brak biustu. Nie
narzekałam jednak na Chenault. Poza wyborami dodatków, kosmetyków i innych
dupereli, które dla mnie nie miały właściwe znaczenia, wydzwaniała do
właścicieli hotelu, podając szczegółowe zachcianki, jak kolor krzeseł czy
ołtarzyka. Gdyby nie ona, już dawno strzeliłabym sobie w łeb, nie ogarniając
ani jednej z tysiąca rzeczy, które ona wykonywała w niecałe siedemdziesiąt dwie
godziny. Miało być idealnie.
Wreszcie nadszedł dzień odlotu. Wcześniej
zapakowane paszporty i dokumenty gdzieś nagle zniknęły, dlatego nie
zaoszczędzono nam porannej gimnastyki w ich poszukiwaniu. W walizce miałam
upchanych sześć par butów, kosmetyki, o których nawet zastosowaniu nie
miałam pojęcia, ubrania, torebki, dodatki, biżuterię i (oczywiście) białą
suknię zapakowaną starannie w folię zabezpieczającą.
Walizki już pełzły jedna po drugiej w stronę
samolotu, gdy trzymając się z Jaredem za rękę, poszliśmy w kierunku wyznaczonej
na bilecie bramki. I wtedy pożałowałam, że w ogóle powiedziałam sakramentalne
„tak”.
Modliłam się, by sto pięćdziesiąt osób tylko
groźnie brzmiało. Niestety rozprzestrzenieni w sklepach, przy pasażach
handlowych, a nawet siedzący na samych krzesłach, czekając na godzinę odlotu,
powodowali, że traciłam czucie w nogach.
Mój tata również prawie zemdlał, gdy ludzie,
których twarze widziałam co najwyżej na magazynach czy na scenach wielkich
muzycznych festiwali, okrążyli nas, zasypując nas gratulacjami. Sto
pięćdziesiąt par rąk, stop pięćdziesiąt razy większy pulsujący ból w skroniach.
Ponad trzydzieści osób stanowiły osoby poznane w Los Angele, ale nigdy poza Amy
i Chenault nie przyjaźniłam się tak, by koniecznie zapraszać go na ślub.
Problem w tym, że to Jared ustalał listę i kazał
mi wymienić trzydzieści osób. Padło na kolegów z pracy, którzy już
zacierali ręce, gotując się na darmową wyżerkę i tygodniowy pobyt w
luksusach. Z całego natłoku, a nawet Collina Farrela zbliżającego się do naszej
pary, uratował mnie tata, który wziął mnie na stronę i zaczął nerwowo szeptać.
Niepokoił się tak, jak ja.
- Coś mi tu śmierdzi, słoneczko. Nie wiem co, ale śmierdzi –
stwierdził.
- Możesz jaśniej? – westchnęłam, masując sobie skronie.
- Ten twój macho… On mi się nie podoba.
- Teraz mi o tym mówisz!? – zaśmiałam się. – Świetnie! Jeszcze jakieś
uwagi!?
- Wiem, że się denerwujesz, zresztą twój stres udziela się też mnie, ale…
Jego wywód przerwał donośny głos kobiety, która
poinformowała, że nasz samolot właśnie otworzył bramki. Już więcej go nie
słuchałam, chociaż bardzo zależało mu na rozmowie. Uznałam, że po prostu martwi
się czy wszystko pójdzie dobrze. Jedynie moi znajomi bez ambicji
myśleli o tym, jak bardzo zabawią się z Tajlandzkimi prostytutkami.
W wielkiej kolejce udaliśmy się do bram samolotu,
a ja znów poczułam się jak mięso, które oddaje się w ręce jakiegoś kolesia w
śmiesznej czapce. Siadłam w wyznaczonym dla siebie miejscu, które mieściło się
w środkowym rzędzie. Siadłam na fotelu, czując w kościach wykończenie, ból w
piersi i łzy w oczach. Miałam spędzić ponad piętnaście godzin w tej metalowej
puszce. Żywiłam nadzieję, że prześpię je wszystkie w ramionach narzeczonego,
choć dobrze wiedziałam, że nic takiego jak sen nie nadejdzie. Pasażerowie
szybko zajęli swoje miejsca, gdy do naszego rzędu podszedł Collin. Czułam
się co najmniej dziwnie w jego obecności. Filmowy kochanek Jareda przypominał
niezłego imprezowicza.
- Ramono, dbaj o niego tak samo, jak ja. Gotuj mu obiadki, szczególnie lubi
gulasz.
- Spierdalaj! – Jared pokazał mu bezprecedensowo środkowy palec, na co
dwójka przyjaciół zaśmiała się tubalnie.
Już mieliśmy zamykać kabinę, gdy ostatni
spóźniony pasażer postawił swą stopę w samolocie. Zdyszany osobnik odezwał się
melodyjnym głosem, a ja i Jared odwróciliśmy automatycznie głowy w jego
kierunku.
Stała jak anioł, tyle że bez skrzydeł. Niby
zdyszana, niby miała rozwiane, mocno roztrzepane włosy, jednak nie widziałam w
niej ani jednej wady. Była czysta i piękna, zupełnie tak, jaką sobie
zapamiętałam. Jej śliczną twarz bez skazy pokrywał perfekcyjny makijaż, a włosy
o złotej barwie uzupełniały jej oblicze. Ignorując prośby stewardessy, odpięłam
pasy i ruszyłam w jej kierunku, ale to nogi same mnie prowadziły. Wreszcie ją
dotknęłam, poczułam opuszkami palców jej aksamitną skórę i upewniłam się, że to
nie fatamorgana.
- Amy? – pisnęłam, nie dając rady utrzymać w dybach łez.
- Cicho, malutka... – przełknęła ciężko ślinę i odgarnęła zagubiony
lok z twarzy. – Już dobrze…
- Ale… Amy… – bełkotałam.
Siedem miesięcy zrobiło swoje. Po tak okrutnym,
wręcz brutalnym pozostawieniu mnie samej, pojawiła się nagle, jeszcze
piękniejsza niż zwykle. „Zostawiła cię! Oszukała! Nie interesowała się
twoim losem!” - mówiła. „Powinnaś ją stąd natychmiast wygonić!”.
- Dość – moje sparaliżowane ciało objął ktoś inny. – Ty, siadaj
na swoim miejscu, a my wracamy. Zaraz startujemy.
Nie zerwałam wzroku z blond piękności o pełnym
biuście i idealnie zgrabnych nogach. Jared ciągnął moje nogi po ziemi, bo nie
byłam zdolna do myślenia. Wszystko zaćmiła mi Ona. Zahipnotyzowana, oczarowana,
zakochana; taka się czułam. Usiadłam z powrotem na miejscu, Jared zapiął
dokładnie moje pasy i złapał mnie za rękę, jednak mój wzrok uparcie
drążył dziurę w fotelu przede mną.
Wszystkie moje myśli i żądze skupione były
na jednej jedynej osobie w tym samolocie. Nie zaprzeczałam, że z Amy od
zawsze łączyła nas dziwaczna więź. Coś pomiędzy matką, a córką; siostrami, a
najlepszymi przyjaciółkami, a niekiedy coś między dwoma dziewczynami… Często
chodziłyśmy do łóżka. Raz, by pokazać sobie uczucie, a raz, by po prostu
osiągnąć orgazm. Teraz, po tylu miesiącach przerwy, nie mogłam się zdecydować,
czego pragnę bardziej. Jared zauważył, że coś knuję, ale byłam szybsza.
Lampka informująca o zapięciu pasów bezpieczeństwa
ponownie zaalarmowała, jednak jak przystało na buntowniczkę, szybko zerwałam
ich spięcie i powstałam z fotela. Kąt nachylenia unoszącej się maszyny oraz jej
przyśpieszenie pomogło mi w niecałe trzy sekundy przebiec pół długości
samolotu. W locie - bo biegiem nazwać tego nie można było - złapałam ją za
ramię, przyciągnęłam do siebie i gdy już miałam zderzać się ze ścianą,
chwyciłam za drzwi od toalety, wepchnęłam tam nas obie i zwinnie zamknęłam za
sobą drzwi.
Dziesięć sekund później Jared walił w
nie jak oszalały, ale moje ciało, moje oczy, zmysły, serce i dusza skupiły się
na piękności obok. Samolot nadal dostawał przyśpieszenia, powodując
gigantyczne przeciążenia, którym nie miałyśmy sił się przeciwstawić. Amy
pchnęło na ścianę, ja padłam prosto na nią. Nasza bliskość przelała czarę.
Zlokalizowałam jej usta i wpiłam w nie swoje
własne. Nie był to pocałunek przyzwyczajonych do siebie kochanków, ale dziki,
mocny, namiętny wręcz taniec języków i warg. Huk silnika i zgiełk na
korytarzu tłumił nasze głośne odgłosy, które rodziły się i jednocześnie
ginęły w naszych gardłach.
- Kochanie… – wyszeptałam.
Jej wzrok utkwiony był na moich ustach, bo o
rozmowie w takim huku nie było mowy.
- Przepraszam… – mówiła ze łzami w oczach, jednak jej piękno zupełnie
zdominowało to, na czym powinnam się tak naprawdę skupiać.
Wzrokiem śledziłam łezki rodzące się w kącikach
jej oczu i powoli sunące po jej idealnej buzi, tak wspaniałej, gdy dekorowały
ją srebrne łzy… Ponownie badałam ją wzrokiem, wpatrywałam się w drobny nosek,
krzywiznę kości policzkowych, dzięki którym wyglądała jak małe dziecko i
jednocześnie dojrzała kobieta.
- Ma siedem miesięcy, ale jest już bardzo mądry – szeptała, ale
niczego nie rozumiałam z jej bełkotu, połączonego ze szlochem. – Ja… Ty…. Znów…
Razem….
- Nie marzę o niczym innym – uśmiechnęłam się i wpiłam boleśnie w jej
wargi, które odwzajemniły szybko mój pocałunek.
Każda komórka mnie pragnęła ją pieścić, dotykać,
całować i nagradzać za to, że jest. Wiedziałam, że za ten czyn będę smażyć się
w piekle, jednak kontrolę nad moim umysłem już dawno przejęło moje ciało.
Rozpierała mnie radość, której nie umiałam (ani też nie chciałam) opanować.
Pragnęłam podzielić się z nią tym szczęściem.
Piosenka 12.
Piosenka 12.
Dziękowałam projektantowi toalet w liniach
lotniczych, bo ledwo mieścił dwie osoby, co mi bardzo odpowiadało. Ciągłe
ocieranie się dolnymi i górnymi partiami ciała, jedynie wzmacniało naszą
żądzę. Nasze języki zaczęły dziki taniec. Szalałam po jej zębach,
nawilżałam wargi i delikatnie je ssałam. Robiłam to tak samo, mając
siedemnaście lat, gdy właśnie z nią po raz pierwszy posmakowałam
gorzkiego zapachu potu i słodkości kobiety.
Pamiętałam nikotynę, szary dym i wielki, biały
materac, leżący na podłodze, który był jednocześnie moim pierwszym
łóżkiem, w którym rozkoszowałam się kobietą.
Pamiętałam, że pomimo bólu było przyjemnie. Moje
dłonie bez wstępów ściskały jej piersi, które jak płynna ciecz przelewały się
przez moje smukłe palce. Nie wytrzymałam buzujących we mnie uczuć i z
szaleństwem w oczach zerwałam jej top, w skutek czego białe guziczki rozpruły
się i rozsypały po całym pomieszczeniu. Choć czułam, że popełniam coś okropnego
i samolubnego, to ciało stojącej przede mną kobiety było zbyt
wielką pokusą, by z niej zrezygnować.
Oblizałam wargi i zaatakowałam schowane za
bordowym biustonoszem piersi, które podniosły się rozochocone moim dotykiem.
Zapominając o zasadach moralnych, z doświadczeniem rozpięłam jej biustonosz i
widząc chowający się cały czas za nimi skarb, uśmiechnęłam się zalotnie z nutką
wariactwa. Spojrzałam w jej niebieskie oczy, które jarzyły się dwoma małymi
światełkami. Obie tego pragnęłyśmy i nie widziałam wtedy żadnych
powodów, by temu zaprzestać.
Gdy językiem obchodziłam się z jej dwoma
półkulami, ta zwinnie wsadziła dłoń do mojej bielizny i zatopiła palce w mojej
kobiecości. Zacisnęłam mocno powieki, opierając się całym ciężarem na niej,
jednocześnie brudząc sobie ubrania moją własną śliną klejącą jej biust.
Istne szaleństwo. Straciłam resztki rozumu, gdy uklękła przede mną i patrząc mi
w oczy, zdejmowała powoli spodnie oraz dolną bieliznę. Jej spojrzenie
potrafiłoby zwalić faceta z nóg, ale ja przyzwyczajona byłam do ich widoku.
Mówiły mi, jak bardzo mnie pragną. Była świetną kochanką, doskonale podnoszącą
napięcie, a gdy dochodziło do tego uczucie, moje nogi stawały się wątłe jak
galaretka.
Mocnym szarpnięciem pozbyła się mojej bielizny.
Było mi obojętne, że właśnie teraz zabijam jakiś fragment serca mojego faceta,
ale duchem byłam gdzieś daleko, gdzieś bardzo daleko… Wyszeptałam jej imię, gdy
z lubieżnym uśmieszkiem zarzuciła sobie moją lewą nogę na bark i w cudownie
płynnym ruchu zbliżyła usta do mojego krocza. Przejechała po niej całą
długością języka, nawilżając ją jeszcze bardziej.
Zważywszy, że to miejsce było bardzo czułe na
dotyk, to ja cała zalewałam się potem i czułam w ciele temperatury skaczące od
wielkiego gorąca, po uczucie wszechogarniającego mrozu. Mimo jedenastu tysięcy
metrów nad ziemią mogłam lecieć jeszcze wyżej…
- Szybciej – syknęłam głośno, wiedząc, że silnik nadal tłumi nasze
odgłosy.
Chwyciłam ją za włosy, boleśnie zaciskając palce
tuż przy skórze głowy. Przez przymknięte powieki widziałam, że ona sama nie
próżnowała i dogadzała sobie samej. Zaczęłam się głośno śmiać,
wspominając czasy, w których takie numery były na porządku dziennym. Wiedziałam,
że długo nie wytrzymam, dlatego z bólem podniosłam ją z kolan i delikatnie
pchnęłam na zamkniętą klapę od sedesu. Tam podniosłam jej nogi i zdjęłam
delikatnie spodnie.
Brak dolnej bielizny wcale mnie nie zaskoczył. Amy
nadal była sobą i ucieszył mnie fakt, że w tej sferze działa tradycyjnie.
Byłyśmy nagie. Siadłam na niej, otaczając ją nogami w pasie i (w
przeciwieństwie do pierwszego razu) posmakowałam jej delikatnie, wręcz wąchałam
ją jak kwiat i smakowałam jak wino, na które czekałam parę miesięcy, ale
można te wszystkie dni porównać do lat.
Rozpięłam gumkę jej włosów, chcąc widzieć je w
pełnej krasie. Sięgały do ramion, lekko falowały, dobitnie utwierdzając innych,
że jest przepiękną kobietą. Zwróciłam uwagę na jej duże piersi, które
powskakiwawszy pod swoim ciężarem, lśniły jeszcze od mojej własnej śliny. Nawet
morelowo-różowe sutki błyszczały od niej.
Chwyciłam za jedną pierś mocno, jednak nie był to
zabieg dla przyjemności, ale badający jej reakcje. Odchyliła głowę do tyłu,
odsłaniając swoją szyję, a ja natychmiast pocałowałam w tym miejscu jej
jedwabną skórę ozdobioną delikatną warstwą włosków. Wtedy poczułam w sercu
dziwaczne ukłucie, bo gdzieś z korytarza dochodził Jego głos.
Mimo że czułam się jak w niebie, musiałam to
szybko zakończyć. Mocno opięłam ją w pasie nogami, sygnalizując, że ma zrobić
to samo. Niepohamowane pragnienie miało być zaspokojone szybko i łatwo,
bo nasza gra wstępna wystarczająco nas podnieciła. Zsunęłam dłoń po jej
brzuchu, aż dotarłam do mokrego łona, które nadal było niezaspokojone. Bacznie
przyglądałam się jej reakcji, gdy zanurzałam w niej parę palców, jednak szybko
utraciłam z nią kontakt wzrokowy, gdy uczyniła to samo.
Kilkanaście szybkich, skoordynowanych ruchów
doprowadziło nas obie na szczyt, na którym chciałyśmy pozostać jak najdłużej.
Wiłyśmy się, tarłyśmy o siebie nawzajem, tłumiąc
krzyki w ustach. Przeliczyłam swoją silną wolę i jeden szczyt zamienił się
wkrótce w trzy następne. Nie miałam jej dość, ale coś we mnie miało dość siebie
samej. Mój pot, jej zapach na mnie i usta wciąż szepczące jej imię, sprawiały,
że czułam się brudna i wręcz obrzydliwa. Pocałowałam ją ostatni raz w usta,
długo, jakby ze smutkiem i żalem, ale tylko do siebie samej.
Nie musiała się pytać. Istniały dwie możliwości.
Jared mógł zabić Amy - miał do tego dwa powody - albo właśnie rezygnował ze
ślubu, a samolot zmieniał kierunek, by lecieć do Dallas. Taki jednorazowy bunt
sprawiał, że znów czułam w sobie życie. Niestety wkrótce okazywało się,
że niezaplanowane akcje mogą krzywdzić moich najbliższych.
Znalazłam swoje porozrzucane po pomieszczeniu
ubrania, zmyłam z twarzy resztki jej szminki i w miarę możliwości
doprowadziłam się do porządku. Delikatnie nacisnęłam klamkę, a (jak na
pstryknięcie palcem) cały samolot ucichł. Jedynie huk silnika przerywał
niezręczną ciszę. Wstydziłam się przechodząc szybkim krokiem do swojego rzędu,
a jeszcze gorzej poczułam się, siadając w swoim rzędzie obok niego. Miał na
uszach słuchawki i pisał coś szybko na swoim Blackberry. Albo pisał już
pozew rozwodowy, albo piosenkę o złamanym sercu.
Siadłam obok w milczeniu, z rękami założonymi
grzecznie na kolanach. Czekałam na wybuch albo porządny cios w twarz, jednak
nic takiego nie nastąpiło. W oczach tliły mi się łzy. Wolałam już cierpieć niż
siedzieć zawieszona w tej niewiedzy. Jednym ruchem zdjęłam jego słuchawki
i szepnęłam:
- Wyzwij mnie od szmaty.
- Kogo? – teatralnie złapał się za głowę. – Przecież nikt nic nie
widział!
- Zrozum, że się za nią stęskniłam… – starałam się
wytłumaczyć.
- Nie chodzi o fakt, że pieprzyłaś się w kiblu. Chodzi mi o sam fakt, że
potraktowałaś mnie jak powietrze! Jestem tolerancyjny, jestem w stanie zgodzić
się na takie wybryki z inną kobietą, ale ty nawet nic nie zasugerowałaś,
po zostawiłaś mnie tu! Nie mam nic przeciwko, byś czasami robiła to z Amy
czy z inną kobietą, ale… Kurwa mać! – krzyknął, kopiąc fotel przede
mną, prawie zderzając się o moje kolano.
Wpatrywałam się osłupiała w jego nogę, która
chwilę temu roztrzaskałaby moje drobne kolano. Przełknęłam ciężko ślinę i
zapięłam pasy, drżąc każdym fragmentem ciała. Przypadkowy obserwator śmiałby
się w niebogłosy, widząc, jak moją twarz powoli zalewa smutek, jak mięśnie
twarzy napinają się i rozluźniają, a po chwili z oczu wypływa kilka drobnych
łez. Skumulowało się we mnie wszystko, łącznie ze strachem związanym ze
zbliżającą się ceremonią, nagłą wizytą Amy i chorobą lotniczą.
- Przepraszam – wydukałam, chwytając się za kolano, które cudem
ominął.
- Nie rycz – syknął wściekły, ale zmiękł, widząc mój szloch.
Chwilę potem usunął podparcie na ręce, by mógł
swobodnie otoczyć mnie ramionami.
- Nie powinienem krzyczeć, przepraszam…
- Zrozum, że to silniejsze ode mnie…
- Następnym razem jak wrócę z trasy, to pójdę tam z Shannonem, okej? –
zaśmiał się.
-To już przegięcie – spojrzałam na niego ostro.
- A kto to ustala?
- Ja.
- Gdzie twoja czystość przed ślubem, co? Nieładnie –
posłał mi ciepły uśmiech.
Czyli jednak metoda łez działała rozczulająco na
mężczyzn. Wzruszyłam ramionami ,uciekając gdzieś wzrokiem, jednak szybko
przykuł moją uwagę namiętnym pocałunkiem, który w dziwaczny sposób ponownie
sprawił, że to jednak on jest centrum mojego świata, a numer z Amy był
spowodowany jedynie stęsknionymi ciałami.
Na lotnisku w Bangkoku wylądowaliśmy o
godzinie osiemnastej miejscowego czasu. Powietrze oraz jego konsystencja
przypominała tutaj bardzo gęstą zupę i po wyjściu na otwartą przestrzeń,
poczułam się, jakbym oddychała parą wodną. Obiecałam sobie jednak nie marudzić,
bo i tak mój wybryk w samolocie był przesadą, a nasze złączone z Jaredem ręce
nadal stanowiły dla mnie pewien szok.
Zapomniałam oczywiście, że maratonu ślubnego „ciąg
dalszy” i każdego należało wsadzić do odpowiedniej taksówki. W sumie wysyłanie
każdego z naszej sto pięćdziesięcioosobowej grupy zajęło ponad godzinę.
Wreszcie w ostatniej taksówce podaliśmy magiczne słowo „Maxima”, a taksówkarz
wybałuszył oczy i z niemałym szokiem nacisnął pedał gazu. Moje
zdenerwowanie udzielało się chyba wszystkim, bo Jared oraz Chenualt milczeli.
Jedynie Shannon jak dziecko, które pierwszy raz jedzie samochodem, wskazywał co
chwilę palcem: „O, patrzcie jaki tłum! O, patrzcie ile tu mają klubów Go Go!”.
Akurat ten fakt bardzo mnie zaintrygował. Nie
wiedziałam jak Jared zamierza spędzić swój ostatni dzień wolności, ale niemniej
jednak te kluby wprawiły mnie w powątpienie. Sama jednak nie wiedziałam czy
potrafię bawić się z wystarczającymi regułami i zasadami.
Po czterdziestominutowej trasie, którą można było
nazwać „przedzieraniem się przez tłum samochodów i wozów”, wreszcie zobaczyłam
miejsce, w którym miałam spędzić następnych siedem dni.
- Ała! – syknął Jared.
- Przepraszam – jęknęłam, rozluźniając uścisk naszych dłoni.
Przez przypadek chciałam zmiażdżyć dłoń Jareda,
jednak nie widziałam, jak inaczej zareagować na wspaniale oświetlony wieżowiec
położony wokół jeszcze piękniejszego parku.
Prowadziła do niego szeroka droga oświetlana
ogrodowymi lampkami. Przy wejściu stali pracownicy, którzy (tak samo jak
brytyjscy żołnierze) nie mogli się nawet poruszyć. Taka „hołota” ze Stanów
Zjednoczonych musiała zburzyć ten spokój. Jednym z tego przykładów był Collin,
który próbował rozśmieszyć jednego z pracowników swoimi głupim minami. Ten
jednak stał jak pal, nawet nie wznosząc kącików ust. Szybko sobie odpuściliśmy,
bo prawie piętnastogodzinna tułaczka goniła nas do snu albo, co najmniej,
wielkiego odpoczynku.
Po dostaniu się na najwyższe piętro, z którego
widać było całą wielką stolicę, udaliśmy do pokoju. Pierwsze, co zrobiłam, to
rzuciłam się na ogromne łóżko z baldachimem. Już chciałam zasnąć, gdy ktoś bez
uprzedzenia położył się na mnie, po czym złapał za nadgarstki i szeroko
rozłożył.
- Po pierwsze - ugniatasz mnie i nie mogę oddychać. Po drugie - jestem
wykończona – syknęłam, a ten tylko odrobinę oparł się na nogach, nie chcąc
przygniatać mnie swoim ciałem.
- I tak nie zachowujemy czystości, więc…
Zręcznie odwróciłam się do niego twarzą i ostro
spojrzałam w oczy.
- Po co masz ręce? – podniosłam brew, a ten urażony wstał i trzasnął
drzwiami od łazienki.
Zaczęłam dusić się ze śmiechu, jednak szybko się
opanowałam. Śpiesząc się do łóżka, przebrałam się w obrzydliwie zieloną piżamę,
która choć trochę mogła odepchnąć Jareda. I wtedy mój wzrok napatoczył się na
ciekawe zjawisko. Łazienka, która swoją drogą przypominała łazienkę dla
królowej Anglii, nie miała jednak ściany, zamiast tego wstawiono tam szybę.
Akurat ta szyba była jedną ścianą prysznica, dlatego widok, jakiego doznałam,
lekko zbił mnie z tropu.
- Ja pierdole… – wycedziłam, czując w sobie sprzeczne emocje.
Byłam wykończona lotem i dobijał mnie fakt, że już
jutro rano miałam zabrać się z Chenault do pracy, jednak widok nagiego Jareda
oblewanego strumieniem wody działał na mnie jak afrodyzjak. Zachowywał się,
jakby naprawdę stała tam ściana i był zupełnie sam. Przełknęłam z trudem ślinę,
gdy dotknął ręką swojego członka i zaczął go delikatnie masować. Chciałam
krzyknąć, że jest niewyżytym dupkiem. Niestety, był niezwykle zajęty
pewną czynnością.
Klęłam pod nosem swojej durnej decyzji parę minut,
aż okryłam się puchową kołdrą i wepchnęłam głowę między poduszki. Ten
widok zaczął mnie maltretować, aż nie wytrzymałam. Sięgnęłam po najbliższą
rzecz (padło na magazyn o modzie) i rzuciłam nią w szybę, za którą robił
to mój przyszły mąż. Nie zaczerwienił się, nawet nie zadziwił, gdy nasze wzroki
się spotkały. Robił mi na złość i bardzo mu się to udawało.
Pokazałam mu wywieszony język i czerwona na twarzy znów zakryłam się
poduszkami. Prawie zasypiałam, gdy poczułam jego dłonie na plecach, po chwili
te same palce wgłębiały się w powierzchnie między żebrami, aż dotknęły mojej
piersi. Piżama nie sprawiała mu problemy. W myślach zaczęłam siarczyście kląć.
- Kochaj się ze mną – niemal warknął.
Tak samo, jak w głowie, zupełnie to samo uczucie
poczułam w okolicach podbrzusza. Pewien impuls, który skłonił mnie do
następnych czynności. Odsunęłam powoli poduszkę, by zostać zaatakowana przez
jego usta. Przywarł ciałem do moich pleców, jednocześnie masując moją pierś i
całując prawy profil mej twarzy. Jego rozochocony wcześniej członek mówił mi,
że ten cały incydent w toalecie nie tylko go wkurzył, ale po prostu podniecił.
Poczułam między pośladkami twardość jego narzędzia i z mych ust
wydobył się cichy jęk. Podniósł mnie z pozycji leżącej i - ku
mojemu zaskoczeniu - usadził na czworaka.
Nie tracąc kontaktu pomiędzy jego torsem, a
moimi plecami, zsunął swoją dłoń do moich pośladków, które pieścił przez
cienki fragment piżamy.
- Ani trochę cię ta piżama nie odpycha? A niech to szlag… –
wycedziłam, opierając się rękami o ramę łóżka.
- Uwielbiam kolor zielony. Dzisiaj rano też mi się podobał –
wydyszał.
Aluzja do porannego wpatrywania się w oczy szybko
uciekła gdzieś daleko, gdy zsunął z mojego prawego półdupka materiał ubrania i
ucałował go. Wygięłam się, przygryzając wargę. Dało się słyszeć cmokające
dźwięki wychodzące z jego ust, a stęsknione dłonie rysowały coraz to
dziwniejsze obrazki na mojej kości ogonowej.
Wreszcie pozbył się moich spodni i nastała
niezręczna cisza, którą przerywał jedynie mój ciężki oddech. Zwykle aż tak nie
szaleliśmy, osobiście wolałam wpatrywanie się w oczy i odpływanie w rytm ruchów
jego bioder, niestety dzisiaj ktoś miał inny pomysł. Dało się słyszeć dźwięk
zdejmowanych bokserek, a następnie szelest jego dłoni na mych własnych
biodrach. Przygotowałam się na przyjęcie jego członka, jednak to przyszło
szybciej niż się tego spodziewałam.
Wykrzyknęłam głośno przekleństwo i mocno
zacisnęłam pięści na brązowej ramie łóżka. Moje knykcie zbielały, gdy mocno
uczepiłam się mojego podparcia, gdyż jego ruchy prawie mnie taranowały. Było to
jednak zbyt podniecające, bym zaprotestowała. Chwilę później pochłonęły mnie
emocje i wspomnienia, jakich doznawałam w wieku młodzieńczym. Czyżbym przez te
lata stała się bardziej grzeczna i stonowana? Dlaczego leżałam teraz cicho,
zamiast, jak przystało na dobrą, starą Ramonę, wrzeszczeć i błagać
o więcej? Pomyślałam, że zbyt długi okres czasu się hamowałam.
- Wypierdol mnie – wycedziłam, chociaż być może zrobiła to
zamknięta w klatce część mnie samej.
Mój kochanek tylko na to czekał i
teraz to w nim wzbudziły się uśpione instynkty. Złapał mnie władczo w
swój uścisk i przyśpieszył płynne ruchy, które obojgu dawały wspaniałą
przyjemność. Z moich ust wychodziły nowe przezwiska, których pewnie nie było w
słowniku. Upewniwszy się, że dam sobie radę, jedną ręką zdjęłam górną
część garderoby, pozostając tak jak on, zupełnie naga.
Czułam, że jestem na skraju wytrzymałości, jednak
ktoś postanowił przedłużyć moje czekanie. Poczułam w sobie pustkę. Bez
większych słów usiadłam na jego kolanach i - tak jak Amy parę godzin wcześniej
- objęłam go nogami w pasie. Ten zaś umiejscowił swoją męskość we mnie i tym
razem to on badał moją reakcję. Wykrzywiłam twarz w delikatnym bólu, gdy z
delikatnym oporem przyjmowałam jego nabrzmiałego penisa. Wyrwał mi się głośny
odgłos, gdy poruszył biodrami, a widząc, że nie do końca radzę sobie z jego
kalibrem, pchnął mnie na plecy, gdzie było mi o wiele lepiej.
Położyłam dłoń na jego spoconym karku, a paznokcie
drugiej wbijałam w jego plecy. Chociaż Amy miała wiele do zaprezentowania, to
Jared był mężczyzną i na szczęście to on działał na mnie bardziej.
Ten fakt ucieszył mnie dodatkowo, bo nie czułabym się dobrze dzień przed
ślubem, czując, że kocham inną osobą. W dodatku, gdyby była to kobieta…
Tymczasem zawyłam donośnie, gdy zanurzył się we
mnie prawie po nasadę. Spojrzałam na niego spod zamglonych powiek z pełną
ekscytacją i gotowością na nowości. Szybko wyczuł moje nastawienie i wstał,
dając mi chwilę na odpoczynek. No i wtedy spojrzałam na niego z pozycji
leżącej. Stał poza łóżkiem, z twardym penisem i wyczekiwał. Mój rudy demon
uwięziony w środku mnie uśmiechnął się szeroko, dobrze wiedząc, na co czeka,
jednak ja sama czułam wątpliwości. Może pewien wstyd?
Coś, bo niekoniecznie mój własny rozum,
zaprowadziło mnie do niego, gdzie uklękłam przed jego orężem. Poprawiłam
czerwone włosy, które zasłaniały mój widok, jednak mój kochanek bardzo się
niecierpliwił. Położył prawą dłoń na moich włosach i delikatnie, acz stanowczo,
pchnął w stronę swojego krocza. Przyjęłam go do ust, zamykając jednocześnie
oczy. Poczułam, jak odpływa. Upokorzenie, pewnego rodzaju zdominowanie tłoczyło
się w mojej głowie, jednak nie przerywałam.
Coraz to nowe wulgaryzmy wychodziły z jego ust,
jednak szybko przypomniałam sobie, jak to dobrze odmłodzić się o paręnaście
lat. Przyśpieszyłam ruchy swojego języka, tłocząc go w swoich ustach i śliniąc.
Wystarczyło parę mocnych ruchów skoordynowanych z moją dłonią, ruszającą się w
moim kroczu, byśmy oboje szczytowali.
Naprężył się, stwardniał, aż lepki strumień
kleistej mazi wypełnił moje gardło, by razem ze śliną spłynąć przez przełyk.
Byłam zdziwiona tym, że przez tyle lat przerwy byłam w stanie kogoś zadowolić.
Pomógł mi wstać i z uczuciem ucałował moje usta. Padliśmy z
powrotem na łóżko, ale moje zmęczenie wzięło górę. Zasnęłam smagana dziwnymi
snami.
CZĘŚĆ II
- Shit,
shit, shit, shit, shit, shit!
Kolejny raz z rzędu cisnęłam w dal kamieniem. Wszystko, co leżało na plaży i
nie przerastało mojej tężyzny, lądowało w mych drżących rękach, by po
przeleceniu kilku metrów, wbić się z impetem w idealnie gładką powierzchnię
oceanu. Podobnie i ja wbiegałam spokojną nocą na piaszczyste tereny
i odebrałam temu miejscu wrodzony spokój.
Wybiegałam z hotelu. Elipso-kształtny kamień lądował w mych dłoniach. Biegłam coraz szybciej i szybciej,
ignorowałam palące mięśnie i kwas w żyłach. Kamień zyskiwał na prędkości, kręcąc
się w powietrzu jak baletnica. Wreszcie trafiałam na plażę, gdzie wrzaskiem i
spontanicznymi ruchami mąciłam gładką powierzchnię wody. Z furią i nieokiełznaną złością
rzucałam kolejnymi kamieniami, kalecząc sobie przy tym dłonie.
Gdyby pozwalała mi na to krzepa, wycelowałabym wprost w pusty łeb tego starego
piernika, co siedzi na swoim majestatycznym tronie od miliardów lat i śmieje
się jak święty Mikołaj z reklam Coca-Coli. Na moje nieszczęście (jak zwykle)
trzeba było rozważyć dwie opcje - oprócz wielkiego miłosierdzia z jego strony,
musiałam też liczyć się z tym, że Bóg mnie nie lubi, a nawet mnie nie chce.
Prawdopodobnie darzy mnie nienawiścią, a gdy widzi taką, co po północy panoszy
burdel na Tajlandzkiej plaży, to już wysyła diabłu specjalne zamówienia.
Ze środka mego startego gardła wyrwało się następne przekleństwo, które
drastycznie przerwało ciszę na plaży. Jedynie tutejsze egzotyczne ptaki o
rozłożystych skrzydłach i długich ostrych dziobach pozostały na drzewach,
czekając właśnie na kogoś takiego jak ja, co przyniesie im sensacji po zajściu
słońca.
Już chciałam odkreślić na swojej wyimaginowanej liście jeden problem z głowy,
ale jak zwykle coś musiało się zdarzyć. Nie było fajerwerków, nie było głośnej
muzyki ani tłumów ludzi. Po prostu - cicho, zachrypniętym głosem poinformowano
mnie, że jestem tutaj w trójkę.
Parsknęłam do siebie. „Jeszcze jednego świra mi trzeba” - pomyślałam. Zakładałam tę śliczną
maskę z wyrytym na wierzchu uśmiechem, ale w środku popłakiwałam. Popłakiwałam,
bo bez mojego udziału działy się rzeczy związane bezpośrednio ze mną. Jakby
wylano mnie z pracy, ale nikt mnie o tym nie powiadomił.
Nie fair, co nie?
Problem siedział tylko i wyłącznie we mnie. Dosłownie. Nadal go czułam, choć
tak bardzo nie chciałam. Co robimy, gdy czegoś naprawdę nie chcemy?
Eliminujemy, likwidujemy, usuwamy, wyrzucamy, dezynfekujemy, zabijamy…
Na same te słowa poczułam zimny dreszcz, przecierający mnie od czubka
głowy. Czy tak czuła się moja matka? Drżała w samotności, w samotności
decydowała o losach nienarodzonego człowieka, człowieka niezdolnego jeszcze do
wyrażenia swojego zdania? Łapała się za ręce, dotykała swoich opuszków palców
jak ja teraz, zadając sobie to samo pytanie…
Od momentu, gdy poczułam w sobie kolejnego gościa, ogarnęła mnie masa uczuć, na
których wymienienie zabrakłoby miejsca na najdłuższej rolce papieru
toaletowego. Dopiero zebrane w kupkę brzmiałyby jak strach, wątpliwość, żal i
paraliż. Paraliż związany z odpowiedzialnością. A przecież ja i
odpowiedzialność to jak biegun północny i południowy!
„Kto i gdzie wpadł na pomysł, by
wpieprzać mnie w takie bagno!?” Kolejny kamień haratał mą dłoń, która jak katapulta
odrzuciła go w kierunku dna oceanicznego. Czy tak miałam pozbyć się problemu?
Bez świadków, szybko, gniewnie, dziecinnie? Czy tak łatwo zrzucić z barków ten
ciężar i poczucie winy, gdy wyobrazisz sobie masę uśmiechających się do ciebie
kamyczków ze smoczkiem w ustach? Wszystkie te kamyczki wylądują w zbiorniku ze
śmieciami na zapleczu ośrodka aborcyjnego. Nie chciałam. Nie chciałam, by przy
ckliwym akompaniamencie muzyczki z animacji Disneya pojawił się tu nowy gość. A
może i chciałam dać mu szansę, ale beze mnie?
Wbiłam pięść w złocisty, puszysty piasek, który poddał się pod ciężarem mojej
drżącej ręki. Chwilę potem przesypał się spomiędzy zaciśniętej pięści, a
resztki, które nie zdołały uciec, uleciały dalej. Podmuch wiatru przyniósł go z
powrotem do mnie, celując wprost w moją twarz.
Nocna przechadzka wzdłuż morza? Nie polecam. Nie polecam, bo nie usłyszysz tu
szelestu palm, śpiewu ptaków ani szumu fal. Tylko i wyłącznie angielskie
przekleństwa, które rzuca wariatka, pieprząca o kamykach ze smoczkami w
ustach.
- Fuck!
Gdybym miała nowotwór, nazwałabym go właśnie „dziecko”. Dziecko. Ranka, bąbel
na podniebieniu, który się nie goi, bo go nieustannie macasz językiem. Myślisz,
czujesz, a nawet słyszysz, że jest blisko, chociaż go nie widać. Cholerny
nowotwór. Cholerne życie.
Sparaliżowane ręce odmówiły mi posłuszeństwa, by przestać drżeć i opaść
bezwładnie wzdłuż mego ciała. Ze wszystkich fragmentów moje gumiastej powłoki
krzyczał i rwał się niczym nieujeżdżony Mustang jedynie mózg, który wahał się
między czekaniem na falę Tsunami, a udaniem się na przedostatnie pięto hotelu i
wyjawieniu ukochanemu mężczyźnie całej prawdy.
Fizyczną pustkę na plaży rozwiała nagle obecność pewnych istot, które każdy
dobrze rozpozna nawet w ciemnościach i będąc lekko przygłuchym.
Tylko człowiek okradnie w ciemnym pomieszczeniu
głuchego człowieka. Najgłupsza rasa zamieszkująca tę planetę.
Ludzie.
Tajlandia była niegdyś piękna, ale była. Teraz jej stolica stała się
kolebką syfu, niebezpieczeństwa i ludzi, których wolałoby się nie spotkać na swej
drodze. Ale po kolei. Wyrobienie sobie zdania o mieście zajmowało chwilę,
dokładnie tyle też zajmowało podrobienie tu paszportu.
Na swej nocnej przechadzce po mieście mijałam setki ludzi i (nie licząc jednej
tysięcznej rdzennych mieszkańców) wszyscy wcale nie szukali ładnych świątyń do
pstrykania zdjęć ani tym bardziej nie uganiali się za okazjami last
minute w luksusowych hotelach. Ci ludzie przemierzali posikane uliczki Bangkoku
tylko po to, by odszukać przygodę, adrenalinę, a nawet niebezpieczeństwo.
Tak jak Paryż był pępkiem świata mody i spożywania ślimaków, tak
Bangkok szczycił się tym, czego pragnął każdy normalny homo sapiens - zmianą.
Nigdy nie jest na tyle dobrze, byśmy nie szukali lepszych wyjść. Nigdy pizza
nie będzie mogła być doprawiona albo przypieczona lepiej. Nigdy głowa kujona z
liceum nie będzie wystarczająco głęboko wsadzona do kibla.
Znużeni dotychczasowym życiem kobiety i mężczyźni, matki i ojcowie, dentyści i
ogrodnicy - wszyscy przybywali tu, by odnaleźć swój cel w życiu, którego
zabrakło im na innym kontynencie. Większość szukała samotnie, jakby naprawdę
pragnęła zacząć nowe życie.
Z plecakami pełnymi mielonki w puszce przywiezionej z ojczystego kraju szukali
esencji Bangkoku.
Niektórym z nich się udawało, a niektórym nie. Pierwsza zasada dżungli -
silniejszy wygrywa - funkcjonowała nawet i w takiej dzikiej krainie.
Jednodniowe motele przepełnione były Europejską, Amerykańską i Japońską papką,
która zapominała o poprzednim życiu i wychodziła nocą na miasto, by poczuć się
znów młodym bachorem, który poznaje świat. Zupełnie inny świat.
Urok tego miasta odzwierciedlał majestatyczny rozpierdol przepełniony
spazmatycznymi orgiami z wielkimi ilościami narkotyków. Wszystko udekorowane
gęstą chmurą smogu, zawstydzającą tę znad LA.
W międzyczasie grupka insektów i pasożytów żrących powoli tę piękną krainie,
niegdyś spokoju i balansu, dziś orgii i narkotyków, zbliżała się do mnie, idąc
brzegiem morza. Na pierwszy rzut oka to była ich pierwsza noc w mieście.
Podarte spodnie, ubrudzona twarz, kurwiki w oczach i uśmiech świadczący o tym,
że przeżyli coś naprawdę zajebistego.
Tak, zdecydowanie ich pierwszy dzień w piekło-raju. Tuż za nimi szedł ktoś
jeszcze, a jego zgarbiona i przygnębiona postawa lekko mnie poruszyła.
Jak można się smucić w samotności w TAKIM mieście?
„Dobre pytanie” - szepnęłam.
Gdyby nie ten podbródek zwisający jak nieżywy, stary i nieużywany od lat kutas
Papieża, to pewnie bym go nie poznała. Potem już tylko upewniły mnie ręce w
kieszeniach i zgarbiona postura.
- Jordan!? –
krzyknęłam.
Niemalże trzydziestolatek uniósł głowę i spojrzał na mnie zza ciemnej czupryny.
Jego brązowe oczka zabłysły, a na twarz wskoczył szeroki uśmiech. Nawet w
ciemnościach widziałam jego błyszczące białe zęby.
- Mała, co
tu porabiasz sama? – spytał, podchodząc do mnie.
W tym samym momencie jeden z gangu pasożytów wpadł z całym impetem do wody,
zahaczając odsłoniętymi częściami ciała o kamienie, które tam niecnie zakryłam.
Krzyk. Głośniejszy niż moje niedawne przekleństwa. Aż papugi o czerwono-żółtym
zabarwieniu skrzydeł odleciały z wysokich bambusów.
Jordan i ja przyglądaliśmy się zaistniałej sytuacji, aż ledwo
funkcjonujący kumple wynieśli poranionego. Zabójcze kamienie poraniły jego
twarz tak, że tamci wybuchli śmiechem. Amerykanie.
- Ty
krwawisz! Krwawisz! Jak baba! – ryczał jeden.
Ten bardziej ogarnięty wyjął z plecaka butelkę podejrzanego napoju, którym
chwilę potem oblał twarz zranionego delikwenta. Czyli to była wódka. Można się
było domyślić. Amerykanie wzięli przyjaciela na ręce, jak postrzelonego żołnierza
na polu walki, ale zostawili za sobą na wpół opróżnioną butelkę alkoholu.
Jordan od razu podszedł do pozostawionego samotnie skarbu, po czym przydreptał
do mnie szybkim krokiem. Milczał i za to go uwielbiałam. Był taki szczery w
tym, co robił. Wybaczyłam mu to, jak zranił mnie w swoim domu. Mimo wszystko
miał dobre intencje.
- Czemu tu
siedzisz? – spytał.
Czułam, że chce powiedzieć mi coś innego, ale wypadało mu zacząć od tak
oczywistego pytania. Oczywiste pytanie bez oczywistej odpowiedzi. Jordan nie
wiedział, że jest tu jeszcze dwójka osób albo - jak zwykłam ich nazywać -
nowotworów i wrzodów na tyłku. Mały kamyk i Ona. Ta, która nęka mnie, odkąd
pamiętam.
- Czyli coś
poważniejszego.
To nie było pytanie, więc nie mogłam nawet odpowiedzieć. W tym momencie
wychodziłam na rudego dzikusa, spędzającego samotnie czas na łonie natury i w
dodatku nie kontaktującego się ze społeczeństwem.
Brawo, Ram. Masz wybitne zdolności w stosunkach międzyludzkich.
- I znów
spotykamy się na plaży… – palnęłam.
Mimo że był to pomruk i ledwo było słychać moje bełkotanie, to zareagował,
jakby w trakcie tej minutowej ciszy czekał, aż zakontraktuje.
- Lubimy
plażę – uśmiechnął się i przyłożył otwór butelki do nozdrzy.
W świetle Księżyca i oddalonego hotelu Maxima, w którym byliśmy zakwaterowani,
ujrzałam jego dziwny grymas twarzy. Chyba nie pachniało kusząco.
- O kurwa
– zaklęłam.
- Co? –
zdenerwowany rozejrzał się na boki, szukając źródła mojego wulgaryzmu.
- Plaża,
wódka, nas dwoje… A! – urwałam szybko. – Na szczęście nie jesteśmy sami!
Jordan patrzył się na mnie z lekkim uśmieszkiem. Nie zastanawiał się nad sensem
mojego zdania, które nawiasem go nie miało, on po prostu wpatrywał się we mnie
w bardzo dziwny sposób. A jak miał się wpatrywać? Za dwa dni jego niedoszła
dziewczyna brała ślub, a on sam, przegrany po walce z silniejszym, lepszym i
wyższym samcem, pałętał się brzegiem morza po północy!
Chciałam uderzyć się w głowę.
- Co się
uśmiechasz? – warknęłam.
Ten palant z nieba musiał przysłać mi akurat Jordana!
- Przestań!
Natychmiast przestań!
- Lubię z
tobą flirtować – mruknął, patrząc gdzieś w dal.
Wciągnęłam nosem powietrze. Noc kolejny raz zamaskowała moje rumieńce i
dołeczki w policzkach. Dwa dni przed ślubem!
- Daj mi się
napić – odburknęłam, tarzając się po piasku w jego stronę.
Z tajemniczym uśmiechem patrzył na każdy fragment mojego ciała, co przyprawiało
mnie o ciarki. Musiałam trzymać klasę. Musiałam!
- Ktoś tu z
nami jest? – spytał, a napotkawszy moje pytające spojrzenie, szybko dodał:
- Mówiłaś,
że nie jesteśmy sami.
Ucieszona zacmokałam ustami, po czym uchwyciłam z jego rąk butelkę zagadkowego
trunku. Przyjrzałam się jej zawartości. Ciesz była gęsta, jednocześnie miała
bardzo niepokojący kolor, bo ani to czerwony, ani to bordowy. Po przybliżeniu
jej do mojego nosa poczułam wódkę. To dlatego polano nią twarz okaleczonego
Amerykanina.
- Żmijówka –
szepnęłam podekscytowana. – Jordan, to żmijówka!
- No to nie
możemy stracić takiej okazji – stwierdził równie pobudzony, ale wtem ukryłam
butelkę za swoimi plecami. – Nie, ty sobie żartujesz! Znowu się upijemy, znowu…
- Gdyby nie
ten bałwan i fakt, że śpi kilometr stąd, to tak, znów bym to zrobił. Znów bym
cię pocałował.
- Świnia –
wycedziłam rozogniona.
- Nie
odpowiedziałaś na moje pytanie. Kto tu jest?
- Moje
dziecko i Pippy.
- Kto? –
teraz nie udało mu się zagrać idealnie spokojnego.
- Mam
miesięcznego bobasa, z którym nie wiem, co robić. A Pippy to moja druga
połówka, okropna szmata, która nawiedza mnie każdego dnia, każdej chwili.
Zmienia mnie w kruchą, wrażliwą dziewczynkę, zabierając wszystko, co silne dla
siebie. Czasami ze sobą rozmawiamy. To tak, jakbym nigdy nie była sama, ona po
prostu zawsze jest we mnie. Czemu Pippy? Pippy Langstumpf, znasz? Wcielenie
zniszczenia, złośliwości. Udaje dobrą, ale niszczy cię swoim charakterem. I
jest w dodatku ruda. Brakuje jej tylko piegów. Dlatego Pippy.
- Boisz się
czegoś? Z taką ekipą w sobie…
- Siebie
– parsknęłam. – Cholernie boję się siebie. Tego czym jestem i czym będę.
- Masz nas.
Masz Jareda. I masz… – z uśmiechem skinął na butelkę żmijówki. – To coś.
Jak czytałam w pewnej ulotce reklamującej to miejsce, żmijówką nazywano
połączenie krwi węża (najczęściej kobry bądź żmii) oraz dużej ilości spirytusu.
Takie coś odkładało się na parę miesięcy na półkę. Podobno wpływało to na
potencję, pozwalając koneserowi na kilkugodzinną erekcję. Ponadto na mieście
nazywano ją esencją Bangkoku.
- Holy shit…
Pijemy? – zaśmiałam się, patrząc na biednego Jordana jak na ofiarę.
- Za co? –
ponownie jego brązowe oczy zabłysły, odbijając promienie naturalnego satelity
Ziemi.
- Za Bangkok
– szepnęłam.
Przysięgam, że szyjka butelki piekła po przyłożeniu do ust, ale to nie
zniechęciło mnie do dalszych kroków. Wypiłam dwa całe łyki. Poczułam, jak
wyśmienita wyściółka moich żył paliła się pod naporem ognistych fal płynu, jak
elektryzujące uczucie gotowało krew w moim ciele, zaczynając od koniuszków
palców, po samo serce, które przeżywało pożar. Nic nie mogło go ugasić.
Fala ognia tknęła i moich dwóch niechcianych gości. Gdy tak leżałam sobie z
Jordanem na piasku, czułam, że jest im obu zbyt gorąco. Przed oczyma
stanęło mi wiele obrazków. Od spróchniałej cyferki na drzwiach mieszkania
Jordana, po ciemną klatkę wejściową u jego bloku. Woń zaschłej krwi.
Koncentryczne ślady bosych stóp. Stęchły fetor potu. Podłoga ciepła po ubiegło
nocnej walce. Po walce ofiary i jej pogromcy. Miażdżone nadgarstki i
niepohamowana dzikość jego ruchów. Krew spływająca po udach. To była naprawdę
dobra żmijówka… Z bardzo dobrego węża…
Jedwab. Luksus na sinym policzku. Delikatne snopy światła padające na powieki.
Kuleczki kurzu tańczące wokół, niczym planety. Czyjeś burczenie w brzuchu.
Tylko w zamkniętym pomieszczeniu tańczył kurz. Tajlandzkie słońce było znośne
tylko po ominięciu grubych warstw okien zapobiegających samobójcom, którym
zechciało się zeskakiwać z ostatniego piętra. Jedwabne pościele mają tylko w
Maximie. Najbardziej niepokoiły mnie odgłosy żołądka domagającego się jedzenia.
Dlaczego ktoś czekał na skacowaną psycholkę i poświęcał swój zdrowy rozkład
żywienia na moją rzecz? Musiał mnie kochać. Tak bez otwierania oczu,
dowiedziałam się z kim i gdzie się znajduję.
- Jak tylko
się obudzi, to zejdę z nią na dół. Spokojnie, Chen. Pozostaw mi spranie jej
płaskiego tyłka.
-
Płaskiego!? – wyrwało mi się, ale natychmiast umilkłam.
Było już za późno na instynktowną obronę większości zwierząt, tj. udawanie
martwego, bo napastnik już mnie przejrzał. Jego mordercze spojrzenie, zimne jak
lód, było jak kubeł wody wylany na rozgrzane od słońca ciało. Moje uśpione
zmysły nagle postanowiły dać sobie znać - mięśnie zaczęły palić, kwas w
żołądku łechtał wnętrze, a głowa pulsowała jak żyłka pod okiem mojego
drapieżnika.
- Szlag... –
syknęłam, próbując zamaskować ból.
- Powinienem
cię tu zostawić. Olać ciepłym moczem. Nie martwić się. Ale nie mogę! To jest
dopiero „szlag”.
- Zwiedzałam
miasto – oparłam się na łokciach. – Problem?
- Zmieniłaś
tylko scenerię i czas. Powiedz mi prawdę, a wybuchnę i odstrzelę mu łeb!
– warczał.
Gdyby nie te ludzkie, choć naprawdę wkurzone ślepia wbite prosto we mnie,
porównałabym go do rozwścieczonego czerwoną płachtą byka. Czy mówiłam już, że
moje włosy były właśnie czerwone?
- Wiem, o co
ci chodzi. Ale nie jestem tępą blondynką ze stolicą Francji w imieniu i
nazwisku, żeby mając kogoś takiego jak ty, skakać z kwiatka na kwiatek.
Zwłaszcza na „taki” kwiatek.
- Jaki? –
delikatnie podniósł lewy kącik ust.
Już go miałam. Wystarczyło pochwalić go kosztem sponiewierania drugiego,
teoretycznie zagrażającego mu przeciwnika. Moja lakoniczna odpowiedź zaczynająca
się na „chu-” została drastycznie przerwana, gdy nogi odmówiły mi
posłuszeństwa. Zapomniałam, że moje serce nadal tłoczy dwa rodzaje krwi, a
dodatkowo jest we mnie jeszcze słodki, mały dzidziuś, którego obecność jeszcze
bardziej mnie mdliła.
Zeszliśmy do windy, z której szybko przedarliśmy się na taras obok portu. Tam
właśnie nasza wesoła wataha świrów i imbecyli o zawyżonym poziomie ego
spożywała swoje pierwsze tajskie śniadanie. Ze wszystkiego wylewał się ryż
polany ostrym sosem i jeszcze pikantniejsze zupki makaronowe.
Ja nie byłam głodna, tym bardziej Jordan, który miał dziwny wyraz twarzy.
Czyżby wywar gigantycznego wężowego wzwodu nie służył mu tak, jak sobie
zachciał? A może zapomniałam napomknąć mu o efektach ubocznych wypicia tego
napoju? Grymas jego twarzy świadczył o tym, że przeżywał ogromne męki.
Czy obwiniałam go za kuszenie mnie na plaży i ponowną próbę przybicia mnie
swoim ciałem do skał, jak to było w Los Angeles? Teraz to ja, w cienkiej,
fioletowej sukience na ramiączkach, torturowałam go każdym swobodnym ruchem. Co
najzabawniejsze - śledził każdy mój ruch jak detektyw Poirot swoich
podejrzanych.
- Chcę coś
ogłosić. Halo! Halo!!! – Chen darła się na całe gardło, ale na marne.
Nikt nie mógł uciszyć hordy Amerykanów napalonych na przygodę.
- Zamknąć
mordy! Zamknąć się, mówię!
Jedna partia mojego umysłu śmiała się, a druga - napotykając
ból na twarzy Jordana - poczuła empatię i kazała mu prędko pomóc. Szybko potem
zorientowałam się, że obie strony, choć zupełnie sobie przeciwne, nadawały się
do przebadania przez lekarza. Tylko w mojej głowie można było znienawidzić
faceta i jednocześnie chcieć mu szybko ulżyć w bardzo (powiedzmy) naturalnej
czynności.
- Pitolenie
o Chopinie – westchnął Shannon, który całkowicie ignorując swoją
dziewczynę, opróżniał kolejną miskę ryżowej zupy.
Przy mierzącym trzydzieści metrów prostokątnym stole utrzymanym w tradycyjne
wzroki i symbole siedziała zdecydowanie najgłośniejsza grupa w całym hotelu,
którego typowy członek wyglądał jak Shannon - jedzący, pijący, mówiący i
śmiejący się jednocześnie.
Nadawalibyśmy się bardziej do wspomnianych wcześniej jednodniowych moteli z
oceną -3 gwiazdki, aniżeli do tak renomowanego hotelo-pałacu.
- Czy
wszyscy doszli na śniadanie? Może ktoś zabalował już w nocy? – Chen próbowała
przekrzyczeć gości.
- Nawet ci
kontuzjowani doszli – uśmiechnęłam się serdecznie do Jordana, przy okazji
poprawiając ramiączko sukni.
Wyborna gra, o której wiedzieliśmy tylko my. Skwaszony wbił wzrok w swój pusty
talerz.
- Bez
pompatycznych wstępów, kochani – blondynka wreszcie dorwała się do mikrofonu,
który wręczył jej jeden z pracowników. – Dzisiaj wieczorek!
Największe goryle rodem z Nowojorskiego Zoo zaczęły walić w stół, aż kelnerki
wymieniły się znaczącymi spojrzeniami.
- Plan jest
prosty jak bułka z masłem. O dwudziestej widzimy się na dole przy
wejściu. Brak grup mieszanych. Albo sami mężczyźni i same kobiety, albo możecie
posiedzieć w barze i popić sobie whisky.
To wzburzyło też mnie. Dobra, może nie chciałam łazić za Jaredem krok za
krokiem, ale czy ufałam mu na tyle, by wypuścić go w dzicz tego
pojebanego miasta?
- Plan jest
planem – Chen spojrzała znacząco na Jareda. – I nie obchodzi mnie to, że nie
ufacie swojemu partnerowi.
-
Tomislavie! Nie puszczę cię do tych cycatych prostytutek! – Shannon wybuchnął
tubalnym śmiechem i każdego - oprócz mnie i Jordana - rozśmieszyło to do łez.
Jordan walczył ze swoim problemem i odliczał sekundy, które dzieliły go od
powrotu do pokoju, ja za to całkowicie odleciałam. Odleciałam, bo lubiłam.
Odleciałam, bo zależało mi tylko i wyłączenie na palmach i na Nim.
- Zjadłaś? –
narzeczony wyrwał mnie ze snu i chociaż nie przegryzłam ani kęsa,
kiwnęłam głową. Trzydzieści sekund później byliśmy już daleko od stada goryli i
cierpiącego Jordana.
Koło portu z majestatycznymi motorówkami i jachtami stała moja gilotyna,
szubienica i rzeźnia, jak kto woli. „Game over” - mówiłam do siebie. Wszystko
prezentowało się na tyle dziwacznie, by zdobyć moją aprobatę.
Pośród głębokiej zieleni stało coś w rodzaju ogrodowej altany - zgrabnego
łuku tonącego we wstążkach i białym kwiecie. Na podest prowadził uroczy, bo
naturalny dywanik z trawy. Wokół wywieszono girlandy, na krzesłach obitych
satynowymi materiałami widniał malutki numerek, aby ta zgraja idiotów nie
siedziała sobie na kolanach. Wszystko oświetlało popołudniowe słońce, które
sprawiało poczucie, że za niedługo stanie się tu coś niezwykłego. Czy aby na
pewno?
- Jesteś
pewny? Możesz się jeszcze wycofać. Możesz! Wiem, że mówię jak pokręcona, ale to
chyba nacisk, jaki na sobie czuję… Mam być jedną z tych dobrze prezentujących
się, słodkich, uroczych pań młodych, ale nie jestem i nigdy nie będę! Dobrze
się zastanów, jasne?
- Zjem cię,
jeśli się nie zamkniesz – szepnął z nutką żartu w głosie.
- Proszę
cię. Znam życie, znam ciebie. Wiem, że jest chore i nie przewidzisz, co
przyniesie ci z czasem, dlatego proszę cię, byś to dobrze przemyślał.
- Tajskie
jedzenie ci szkodzi – stwierdził, dotykając mojego czoła. – Masz
gorączkę. Powinnaś zostać w domu, zostanę z tobą i…
- Oszalałeś?
Ma mnie ominąć taka zabawa!?
- Masz
gorączkę – stwierdził ostrzej.
Jedno pobłażliwe spojrzenie, uniesione kąciki ust mówiące, jak dobrze się mam,
ciepły powiew wiatru dający nam obu poczucie bezpieczeństwa, śmiech naszych
przyjaciół gdzieś w oddali. Nie musiałam nic mówić. Zadecydowano za nas, że
pójdziemy na ten wieczorek.
Wieczór przyniósł monsun i deszcz trwający piętnaście minut. Było to cholernie
dziwne zjawisko, zważywszy, że w tym okresie czasu, oprócz żaru lejącego się z
nieba i silnego wiatru od strony lądu do morza, nie można się było spodziewać
niczego więcej. Niestety musiałam zaakceptować tutejsze warunki klimatyczne,
choć one wcale nie wpływały na mnie pozytywnie.
Był styczeń, a ciepło-wilgotny klimat wskazywał co najmniej na sierpień. Sama
myśl o powrocie do Los Angeles udekorowanego choćby cienką warstwą białego
puchu przyprawiała mnie o mdłości. Mój jedyny medykament był na szczęście
blisko.
- Jak
wyglądam? – spytał, szczerząc się do siebie i do mojego lustrzanego odbicia.
Szpiczaste buty podkreślające jego głęboką kieszeń pełną forsy, spodnie wpadające
w granat, do tego stylowa marynarka z kołnierzem i kilka odsłoniętych
guzików. Zmierzwiona fryzura, łobuzerski uśmiech na twarzy, najnowszy Hugo Boss
i srebrny zegarek ze skórzanym paskiem wskazujący godzinę 19:50.
- Jak
zwykle. Nawet w burdelu dziwki na ciebie nie polecą.
Dziecinnie pokazał mi język, po czym zlustrował mnie wzrokiem. Ja nie miałam
niczego do zaoferowania. Ubrałam typowe jeansy, typowe baleriny i typowy
żakiet w kremowe, typowe wzroki. Włosy zapięłam w typowy koński ogon i uśmiechnęłam
się typowo do swojego nietypowego przyszłego męża.
-
Zostajesz w hotelu i pijesz darmowe whisky!
Naszym dogryzkom nie było końca, aż czterotonowa, stalowa winda stanęła, a jej
drzwi otworzyły się szeroko. Umilkliśmy, widząc dwie grupy, jak wrogo
nastawione obozy walczących ze sobą państw. Po jednej stronie czołgi -
wyjątkowo opancerzone w garnitury i pachnące na kilometr drogimi męskimi
perfumami. Naprzeciwko bombowce - z dwoma wielkimi bobami na przedzie, co druga
sztuka. Tylko ja, jak cholerny pistolecik na wodę, czułam się tu odmieńcem.
Nasze przybycie było jak kostka domina, która pchnęła kolejne, większe decyzje.
Odłączono mnie od Jareda, zatonęłam w piętnastoosobowej grupie skąpo odzianych
kobiet. Z jednej strony zazdrościłam im tych starannie wykonanych fryzur,
loków, drogich sukien kupionych na tę okazję, ale patrząc na to z innej
perspektywy, patrząc zza okna naszego wypożyczonego jeepa, czułam, że po tych
fryzurach i sukniach pozostanie tylko i wyłączenie pamięć.
Może ja, jako żałośnie ubrana gościówa, zostanę pominięta w zbiorowym gwałcie,
na który tylko czekają tutejsi rdzenni mieszkańcy. W różowym jeepie stuknęłyśmy
ze sobą kieliszki i wypiłyśmy pierwszy łyk szampana, który był jak magiczne
wrota przenoszące nas w inny świat. I wtedy nastąpił przełom. Zagubiłam się w
zapomnieniu. Mrocznym, cichym i pełnym. Odnalazłam wolność, którą daje wypicie
kilkunastu kieliszków.
Mroczne, ciche i pełne stało się nagle jasne, głośne i puste. Jasne jak wybuch
energii na Słońcu, który potrzebował ośmiu sekund na zderzenie się z moimi
obolałymi gałkami ocznymi. Głośne, jak czyjś szloch niespełna kilka metrów ode
mnie. Puste, jak mój obolały umysł niezdolny do logicznego myślenia. Tylko
język - wczoraj wystawiony na wielką próbę smakowania kolejnych kolorowych
płynów - pomógł mi pozbyć się czegoś z ust.
Z ulgą poczułam, że to nie krew ani wymiociny. Reszta mojego ciała leżała
przyklejona do podłogi, jak komar do papieru samoprzylepnego. A może wszystkie
te problemy siedziały w mojej głowie, a wyobraźnia podsuwała wytłumaczenia,
które miały to wyjaśnić?
Ktoś nadal płakał. Adrenalina, teraz moja jedyna przyjaciółka, przywołała mnie
do życia, jak matka wołająca na obiad.
- Ram, chodź
do nas! Zupa stygnie…
Zerwałam się jak sprężyna naciągana przez długi okres czasu. Promień światła i
fetor tutejszego miejsca uderzyły mnie jak bokser swoją pięścią. W ciągu kilku
sekund, stojąc na nogach, zidentyfikowałam kilka charakterystycznych szczegółów
- pomarańczowe ściany, skorupa tynku sypiąca się z sufitu, zaschły bród na
meblach i oknach, otwarte szeroko drzwi oraz Amy popłakująca w kącie.
Z mijającym, jak piasek przez palce czasem, coraz bardziej chciałam opuścić to
miejsce. Upadłam, wleciałam tyłkiem prosto na okrągły stół z symbolem Yin-Yang.
- Znajdź
resztę. Spierdalamy – wychrapałam.
Leżąc głową w wazonie pełnym ziemi, miałam kontrolę nad sytuacją. A
przynajmniej tak sobie wmawiałam… Łudziłam się, że za sekundę wezmę się w
garść, wezmę dziewczyny i opuścimy to miejsce, gdziekolwiek ono jest. A gdy ta
sekunda mijała, odliczałam do następnej. Sekunda po sekundzie, minuta po
minucie. Tak minęło mi ponad trzynaście minut bezczynnego leżenia głową w
misce.
-
Spierdalamy – powtórzyłam głośniej, ale motywowałam bardziej siebie samą,
aniżeli moje przyjaciółki.
Amy nadal szlochała, po Chenault i pozostałej grupie osób nie było ani śladu.
Złapałam się klamki szafki nade mną, ale ta szybko się ułamała, dzięki czemu
zmarnowałam kolejne pięć minut. Wreszcie stanęłam na nogach, jak na kijach do
gry w golfa, tyle że na nich nie dało się sprawnie chodzić.
Powtórzyłam swoją prośbę do Amy, skierowałam się do drugiego pomieszczenia,
modląc się w duchu, by spotkać w nim Chen i resztę. To była obskurna łazienka
żałośnie naśladująca styl Rokoko. W wannie z charakterystycznie wykrzywionymi rogami
leżała moja zguba i około dziewięć innych dziewczyn. Na podłodze spała reszta,
co po krótkim przeliczeniu dawało liczbę osób, jaką widziałam jeszcze wczoraj.
Moją uwagę zwróciło lustro stojące w kącie. Ot, zwykła Ramona przyglądała się
sobie, śledząc dokładnie swoje ciało i twarz, jakby szukała na nim blizn i
zadrapań. Śladów i dowodów tego, co się wczoraj wydarzyło. Nic nie uległo
zmianie, nie doczepiono jej piątej kończyny, nie czuła się jak ofiara operacji
plastycznej. Tylko na jej plecach widniało coś, co obudziło całe mieszkanie.
- Ja, kurwa,
pierdole! – krzyknęłam na cały głos.
Nie musiałam już martwić się, jak obudzić Śpiące Królewny z wanny i podłogi.
Uniosły głowy jak na budzik o szóstej rano, ale nie włączyły już sobie
dwuminutowej drzemki. Wystarczyło spojrzenie na moje ciało, dokładnie plecy, by
na resztę dnia chodzić, jak po wypiciu kilku puszek Red Bulla.
Coś mówiło mi, że to grecki alfabet wygrawerowany na mojej cienkiej skórze, jak
cielęciu odznaczanym na farmie. Często jako młoda osoba widziałam taką scenę,
gdy dopiero co nowonarodzone cielę znaczyło się rozgrzanym do czerwoności
żelazem. „Dallas, D. Silver” - brzmiało to dwadzieścia lat temu.
Dzisiaj ja stałam się ofiarą odznaczenia, ale wątpiłam, by podczas tej operacji
wierzgać i krzyczeć, jak wspomniana owieczka. Pomyślałam, że w wirze zabawy i
upojenia alkoholowego, ktoś (najwyraźniej ja) wpadł na pomysł zrobienia sobie
tatuażu. A ponieważ byłam kim byłam, zamiast motylka na kostce, zrobiono mi
zajebisty tatuaż na całe plecy - od łopatek po kość ogonową.
Symbole nie układały się w równym rzędzie, ani w poziomie, ani w pionie. Nie
tworzyły też spirali ani wężyka literowego jak w podręcznikach, gdzie trzeba
było odnajdywać wyrazy. Jako całość zdobywał moje uznanie dbałością o szczegóły
i techniką, z jaką je wykonano. Nie można było ich jednoznacznie opisać.
Trzeba było
to zobaczyć na własne oczy.
Ale nie było czasu mu się przyglądać.
- Szukać
ubrania, znaleźć dokumenty i wracamy do domu, jasne!?
Ten tatuaż wstrząsnął moimi przyjaciółkami, zresztą tak samo jak mną. Miałyśmy
przed oczyma żywy dowód na to, że Bangkok to nie przelewki, to nie bajki
opowiadanie dzieciom na dobranoc, ani folklorowe legendy śpiewane przy ognisku.
Miasto było prawdziwe, tak samo jak jego niebezpieczeństwo. Trochę zjeżonych
pleców, nierówne bicie serca i dziewczyny w cztery minuty stały przy wejściu.
Pod moim przewodnictwem przedostałyśmy się do postoju taksówek, gdzie
wsiadłyśmy do jednego vana, idealnego na ofiary wieczorów panieńskich. Kierowca
nie wydawał się szczególnie wzruszony naszym stanem, dopóki nie wypowiedziałam
magicznego słowa „Maxima”. Za dwustumetrową podróż zapłaciłyśmy trzydzieści dwa
bahty. Naszą panikę w ciasnym mieszkaniu zapewne uciszył by fakt, że niecałe
dwieście metrów dalej jest nasz hotel. Mankament w tym, że okno patrzyło na
zachód, zaś potężny hotel rozciągał się na wschodzie.
Dzięki temu widziałyśmy zapuszczone getta i domy zbudowane ze złomu, a nie
luksusowe apartamenty. Miałyśmy szczęście, że nie zapuściłyśmy się w głąb tego
dzikiego miasta.
A potem wleciałam do swojego pokoju na przedostatnim piętrze i jak szkielet
Merryl Streep gapiłam się na wysprzątany na błysk pokój, lśniący jak psu jaja,
czajnik w kuchni i wypucowany kibel. Zegar na ścianie wskazywał 15:16.
Czy te dziewiętnaście godzin i szesnaście minut mogły pochłonąć mojego
narzeczonego? Padłam na łóżko, prawie już zasnęłam. Zdążyłam zdjąć ubrudzone
baleriny, gdy do pokoju wpadła Chen i Amy. Jedna z nich trzymała w ręku
telefon. Druga swoim dramatycznym wyrazem twarzy wzbudziła we mnie niepokój.
- Są w
Indiach – Chen odpowiedziała na moje nieme pytanie. – Ukradli łódź i
przepłynęli Zatokę Bengalską. Teraz dzwonią z jakiegoś Orisu…
Ja, Pippy i nienarodzone dziecko wykrzywialiśmy twarze szoku.
- Niech
wracają – to wydało mi się takie logiczne.
- Nie mogą.
Policja ich zgarnęła.
- Za co? –
pytałam szybko i zwięźle.
- Zamieszki
w klubie Go Go.
Teraz Chen zdołała wbić mnie w płaszczyznę, na której siedziałam. Zapomniałam,
na czym siedzę, czym oddycham i jak pisze się na klawiaturze. Kompletnej pustki
w głowie nie było wstanie zastąpić nic, oprócz pulsującego neonowym światłem
pytania „What the fuck!?”.
- Daj mi
tego skurwiela… - szepnęłam cicho.
Chen nacisnęła jeden klawisz, ktoś odebrał telefon bardzo szybko, jakby bał się
wkurzyć nas jeszcze bardziej.
- Daj Jareda
do słuchawki. Ramona chce z nim rozmawiać.
Chwyciłam telefon do ręki, zamknęłam oczy, starając sobie wyobrazić, że jest
tutaj w pokoju…
-
Przepraszam… – wyjęczał zachrypniętym głosem.
- Co się tam
stało!? – krzyknęłam, aż moje dwie przyjaciółki cofnęły się do tyłu.
- Nie krzycz
– szepnął. – Wpadliśmy w niezłe gówno, ale wyjdziemy z niego, obiecuję…
- Powtarzam
- co się tam stało!?
- Porwali…
Jego głos ucichł gwałtownie, jakby coś wyrwało mu telefon z ręki.
- Jared! –
krzyknęłam, ale to już nie był gniew.
Kolejny dowód na to, że Bangkok był niebezpieczny.
Resztę dnia wypełniała negatywna energia i niepokój związany z ciszą od strony
chłopaków. Wyznacznikiem mojego nastroju była odległość od okna. Gdy stałam
przy ścianie, zdawało mi się, że wszystko będzie dobrze, to dorośli mężczyźni w
sile wieku. A potem stawałam przy wielkim oknie z widokiem na Bangkok i
wiedziałam, że wszyscy mamy przejebane. Ciemne odmęty miasta aż kusiły, by się
do nich udać, ale prawda była taka, że nikt z nich nie wracał. Albo wracał,
tyle że jako zupełnie inny człowiek.
Sześć godzin chodzenia pomiędzy ścianą, a oknem minęło powoli, ale warto było czekać
i rzeźbić ścieżkę między dwoma kątami pokoju.
- Wracają! –
w drzwiach stanęła Constance, jedna z nielicznych kobiet, które odmówiły
wyjścia na wieczorek panieński.
Może przewidziała, jak to się skończy, może po prostu nie rozumiała żartu
„ostatni dzień wolności”. A może zwyczajnie mnie nie lubiła.
- Jak to!?
Kiedy!? Gdzie!? – zerwałam się z miejsca i zaczęłam zasypywać ją setką pytań.
- Musieli
jechać na Sri Lankę, ale… już jadą z powrotem.
- Sri Lankę?
Po co? – zapytałam.
Moja mina mówiła jedno.
- Shannon
powiedział, że musieli jechać do tybetańskiej wioski i…
- Nie mów
więcej! – wtrąciłam szybko.
Tak naprawdę nie chciałam znać odpowiedzi na te setki pytań. Wolałam żyć w
niewiedzy, ale za to szczęśliwa, aniżeli dowiedzieć się rzeczy, które mogły
przebić moje serce na wylot. Ludzka natura miała to do siebie, że woleliśmy się
łudzić, niż znać prawdę.
Sto dwadzieścia osiem minut później usłyszałam trzask towarzyszący zamykanym
drzwiom. Znów – ja; sprężyna; wstaję z powierzchni, rwana do przodu zbawczą
silą adrenaliny. Z sennego amoku zbudziłam się szybciej niż myślałam, nawet
tatuaż tak na mnie nie wpłynął. Oto żywy dowód na to, że Bangkok to nie
przelewki.
Jego oczy zasłonięte były ciemnymi okularami, jakby bronił się przed światłem
albo trującym działaniem niektórych ludzi. Twarz miał w błocie, tak samo też i
gips na prawej ręce.
- Nie pytaj
– mruknął, rzucając buty w kąt.
Miałam przed oczami coś w stylu wystawy muzealnej, żywego mamuta, który
powinien już nie istnieć, ale jednak żył. Nie mogłam zlać mamuta za to, że
żyje. I chociaż śmierdział wonią alkoholu, damskimi perfumami, błotem, uryną i
krwią, to i tak zasnęliśmy razem. Spaliśmy i spaliśmy, wtuleni w siebie jak
dzieci po całodniowej zabawie w berka. Przez te ciche chwile zapomniałam, co
tak naprawdę się wydarzyło i liczył się tylko i wyłączenie fakt, że był ze mną.
Tego dnia nigdy nie zapomnę.
Budziłam się bardzo powoli, raz otwierałam oczy, by po chwili znów zasnąć, aż
minęło tak parę godzin. W rezultacie przespałam o wiele mniej czasu, niż mógłby
na to wskazywać zegar. Ponadto resztki alkoholu we krwi zaowocowały ciekawymi
snami, które dodatkowo rozbawiły mnie w nocy, jakbym miała mało przeżyć na
głowie.
Jeszcze spałam, gdy do pokoju wpadła Amy. Jej twarz była inna niż zwykle i
chociaż jeszcze nie widziałam takiej odsłony, to instynkt podpowiadał mi, że
powinnam stać na baczności. W ciszy zaprowadziła mnie do sali konferencyjnej, w
której czekała na nas Chen i… Jordan.
- O co
chodzi? – przetarłam resztki snu z kącików oczu i usiadłam zmęczona na jednym z
krzeseł.
- Chodzi o
wczoraj – wyjaśniła Chen i skinęła głową na wielki plazmowy ekran
przyczepiony kabelkiem do kamery cyfrowej.
W ciągu ułamka sekundy mój umysł ułożył elementy układanki, ale szybko potem
zdrowy rozsądek próbował ją wyprzeć i usunąć z odmętów mojej głowy. Jordan,
kamera, to całe spotkanie w nielicznym gronie, to nie mogło być nic
przyjemnego.
- Gdybyśmy
nie miały powodów, uwierz, nie wyciągałybyśmy cię z łóżka… – mruknęła Chen.
- Co to
jest? – zapytałam cicho.
- Nagranie z
wczorajszego wieczorka – powiedział ponuro Jordan.
- Czy wy
jesteście chorzy!? Kto normalny robi film z wieczoru kawalerskiego, po co to
komu!? – wybuchłam. – Chcecie mnie torturować tymi obrazkami czy co!?
- Usiądź i
patrz – przerwała Chen. – Po prostu patrz.
Blondynka podeszła do kamery i za pomocą małego przycisku „Play” uruchomiła
wideo.
W oddali widać nasz odjeżdżający jeep. Zbliżenie na szybę, kamerzysta próbuje zobaczyć
co dzieje się w środku, ale uniemożliwia mu to przyciemniane szkło.
- Cycki,
cycusie, cycuszki, ding-dony, piersi, piersiątka, wielkie, małe, jędrne,
ogromne… Nadchodzimy! – wrzeszczy Collin.
Za nim nadchodzi Shannon i radośnie odśpiewuje swój prywatny hymn. Kamera
odwraca się, okazuje się, że za obiektywem stoi Jordan.
- Jest
20:02, mamy trzydzieści dwa stopnie i wyczuwam w powietrzu niezłą masakrę! –
mówi.
- Jordan,
ochujałeś!? – za nim jak spod ziemi wychodzi Jared w swoim garniturku. – Chcesz
nagrywać to coś, co wydarzy się za parę godzin?
- A co się
wydarzy? – ze schodów schodzi mój ojciec. – Chyba nie ma pan nic do ukrycia,
panie Leto.
- Skąd. Po
prostu… Ja…
- Moja
odpowiedzialność, jak zgubię kamerę, nie musisz się martwić o takie pierdoły –
odpowiada kamerzysta.
Czuję, że szczerzy się arogancko do swojego przeciwnika. W ostatnim
ujęciu widać skwaszoną minę Jareda i znaczące spojrzenie jego brata. Zalążek
apokalipsy.
Szybko dostają się do swojego pierwszego celu - klubu Go Go. Neonowe napisy i
obrazki przedstawiające nagie kobiety zdobią każdą ścianę. Na podestach tańczy
z siedem kobiet, klub jest prawie pełny, a w drzwiach nie ma nawet ochrony.
Głośna muzyka łomocze w tle.
- Dobra,
ludziska! – znajdują sobie miejsce w ciemniejszym i mniej zagęszczonym miejscu.
– Zamawiam nasze syropki, ile?
-
Piętnaście. Dla każdego – mówi Jared. – I zamów jakieś dziewczyny.
-
Wowowowowow, a co z żoną? – wyraz twarzy Tomo, że nie jest zbytnio ucieszony.
- Chryste,
tylko sobie popatrzę, jasne!? – odpyskowuje mu zirytowany.
Mija kilka godzin. W ciemnościach widać twarze co poniektórych, w tym Shannona,
czwórki innych kumpli, Collina oraz samego pana młodego. Wszyscy wlepiają gały
w dziewczyny, jakby przebywali w niebie, a nie w klubie erotycznym. W ich
oczach widać podziw i wielką ochotę na więcej. Nagle dołącza się do nich
zgrabna dziewczyna, ale nie widać jej twarzy.
- Kto tu się
żeni, przystojniaczki wy moje? – pyta łamaną angielszczyzną.
Mężczyźni wskazują palcem na Jareda, który dosłownie wbija gały w wielki
asortyment tancerko-prostytutki. Zaczyna się wić dla niego, ale korzysta z tego
cała horda. Shannon siedzi zadowolony z myślą, że zakupił odpowiednią
dziewczynę.
- Chodź,
pięknisiu – dziewczyna bierze pana młodego za rękę i zaprowadza do
obszaru zakrytego kotarą.
Nie widać, żeby mężczyzna protestował. Ktoś unosi kamerę, kieruje się dokładnie
tam, gdzie zniknął Jared. Lekko uchyla purpurową kotarę. Widać dwoje ludzi w -
wydawałoby się - prywatnej sytuacji. Ot, zwykły uśmiech na twarzach obojga.
Nagle słychać krzyki. Kamera spada na ziemię, ale nagrywa dalej.
Okazało się, że Shannon złamał najważniejszą zasadę (o ile nie jedyną) i
dotknął tańczącej dziewczyny. Zaczynają się bić między sobą, dołącza do nich
także i pozostała grupa klientów. Ktoś unosi kamerę, biegnie do drzwi tylnego
wyjścia, które jeszcze poruszają się, jakby ktoś sekundę temu nimi wychodził.
Na ulicy stoi biały van, do którego zakapturzona postać wsadza nieżywego
Jordana. Kamera gaśnie, czerń trwa tylko kilka sekund, bo znów widać kolejną
scenę.
Mężczyzn wyrzucono na ulicę, Jared skarży się na ból w ramieniu. W szpitalu
okazuje się, że ma złamaną rękę. Nałożenie gipsu trwa trzy godziny, co tylko
potęguje złą atmosferę. Jordan znikł. Osobą, która podniosła kamerę i nagrała
odjeżdżającego vana, okazuje się być jeden z przyjaciół Jareda, Josh. Tłumaczy
im, że kamera wszystko nagrała.
- Dzięki tej
pieprzonej kamerze Jordan oddalił się od nas i zaczął szwendać się tam, gdzie
nie powinien! Wyłącz to albo zaraz rozpierdolę to gówno w drobny mak! – Shannon
nie wytrzymuje.
- Gdyby nie
ta kamera, nie wiedzielibyśmy, gdzie jest Jordan, opanuj się! Mamy na filmie
deskę rejestracyjną, może uda nam się go odzyskać! – odgraża się Josh.
- Powinienem
zadzwonić do Chen i powiedzieć, że możemy się spó… – Jared nagle urywa, gdy
okazuje się, że ktoś zabrał mu telefon.
- Ta cholera
dziwka z klubu musiała mi go zwinąć! – wrzeszczy, a pielęgniarki każą mu się
uspokoić.
Nie uspokaja się, jego twarz jest czerwona ze złości. Wdaje się w bójkę, za nim
stają oczywiście murem goście wieczoru kawalerskiego. Ktoś dzwoni na policję,
mężczyźni zaczynają uciekać. Biegną w stronę portu i szybko wykorzystują tę
sytuację.
W mgnieniu oka wbiegają na aktywną motorówkę i bez zastanowienia odpalają ją.
Tomo za sterem nie radzi sobie najlepiej, ale z pomocą Collina, który zaczyna
gwiazdorzyć, wypływają z portu. Scena kończy się zdaniem „Daj zobaczyć tę kamerę”.
Motorówka dalej płynie, a mężczyźni użalają się nad swoim stanem i sytuacją, w
jaką się wpieprzyli. Atmosfera rezygnacji z poszukiwań wisi w powietrzu.
- O kurwa,
nie! – Shannon łapie się za głowę. – To Chenault!
Wszyscy mówią jednym głosem „Nie odbieraj, nie!”, ale perkusista odbiera. Słychać wrzaski mojej
przyjaciółki. Shannon próbuje coś powiedzieć, ale Chen się rozłącza.
- Zadzwoni
jeszcze raz, co jej powiemy!? – pyta większość.
Nie mają czasu na odpowiedzi, bo telefon znów dzwoni. Tym razem to ja chcę
rozmawiać z Jaredem. Na dźwięk moich głośnych krzyków słychać chichot pomiędzy
ludźmi. Jared próbuje się tłumaczyć, ale wtedy Shannon dosłownie wyrywa mu
telefon z ręki i zamachnąwszy się jak gracz baseballu, wrzuca telefon do
głębin.
- Ty
imbecylu, straciłem z nią kontakt! – Jared znów czerwieni się jak burak.
- Czy mnie
oczy nie mylą!? – Shannon wskazuje palcem na ulicę wiodącą wzdłuż portu.
Jedzie nią ten sam biały van, z którego porwano Jordana. Wszystkim podnosi się
ciśnienie, ale gdy motorówka dobija do portu, rodzi się sprzeciw.
- Skąd
wiemy, kim są ci ludzie? – pyta Jared.
Shannon nie zwraca na niego uwagi i selekcjonuje ludzi, którzy zostają na
łodzi, a którzy idą z nim odbić Jordana.
- Nie wiem,
ale nie zostawię go tam – odpowiada mu Shann.
Jared bije się z myślami, ale Collin jest pewien swojego.
- Powinniśmy
wracać, póki możemy. Nie widzicie co się dzieje wokół was!? Prosimy się o guza,
nie musimy tam iść! Wracajmy, bo Jared spóźni się jeszcze na swój ślub.
- Josh, ty
idziesz z nami – Shannon całkowicie stroni Collinem i nie słucha jego wywodów.
Wkrótce Jared przekonuje się, że pomysł brata jest lepszy.
- Hej,
mieliśmy tworzyć oddział! – Collin otwiera ramiona, jakby niedowierzał w to, co
właśnie widzi.
- Oddział to
ty mi możesz possać – mruczy Jared i razem z wybraną szóstką biegnie
wzdłuż uliczki, po której niedawno jechał van.
Mają szczęście, bo samochód stoi zaraz przy gabinecie dentystycznym, którego
prawdziwą działalność trudno zweryfikować. Na szyldzie widnieje niby obrazek
uśmiechniętego dentysty z kciukiem uniesionym do góry, ale coś mówi chłopakom,
że to nie siedziba przemiłego wyrywacza zębów. Mężczyźni niepewnie otwierają
drzwi vana, które ku zaskoczeniu wszystkich, nie są zamknięte.
Jordan jest w środku, ale adrenalina nie pozwala chłopakom na skakanie z
radości. Jordan jest nieprzytomny, ale nie demotywuje to mężczyzn. Szybko
zbierają truchło Jordana i niczym bohaterowie filmów akcji biorą go na barki.
Mijają około czterdzieści metrów, aż Josh nie wytrzymuje.
- Udało się!
– wrzeszczy.
- Zamknij
się, baranie... – odpowiada mu pan młody.
Jego wyraz twarzy nie świadczy o takiej radości, jaką wydawałoby się, powinien
mieć. Wszyscy są lekko zaskoczeni.
- Opowiedz
nam o tym – Shannon poprawia bezwładne ciało Jordana i uśmiecha się delikatnie,
jakby kusząc Jareda przed otwarciem się.
- Co ci będę
mówił… – westchnął. – Okazało się, że wypiwszy prawie pół baru w klubie Go Go,
umysł może otworzyć się jeszcze szerzej niż myślałem. I… przemyślałem wszystko.
- Ciekawe
– mruknął pod nosem kamerzysta.
W oddali widać było już łódź.
- Chyba się
przeliczyłem. Chyba przeliczyłem się ze swoimi siłami. Chyba… nie chcę tego
ślubu.
Mocny wiatr zagłuszył odgłosy bohaterów, ale ich grymasów już nie zakrył. Każdy
milczał, jakby zabrakło mu tchu.
- Z Ramoną?
Z taką laską!? To mi ją oddaj, kurde, bracie! – Shannon przerwał niezręczną
ciszę.
- Przecież
to dziewczyna marzeń, pewnie jest zajebista w łóżku, chłopie! Nad czym ty się
kurwa zastanawiasz!?
- Nie jest
taka świetna, jak można myśleć. Teraz żałuję, że… Że doszło do tego
wszystkiego.
- Nie
kochasz jej? – spytał wprost jeden z nich.
- Kocham,
kocham jak pieprzony psychol, ale to nie czas na ślub… To wygląda,
jakbyśmy wpadli i trzeba było szybko zaoferować dzieciakowi porządny, fajny dom
w stylu 2+1… Na samą myśl chce mi się rzygać.
- Jared, ja…
– Tomo staje w miejscu, a mężczyźni odwracają się do tyłu, patrzą mu prosto w
oczy.
- Proszę,
samemu nie jest mi z tym łatwo. Wracajmy.
Robi się ciemno. Zachodzi słońce. Motorówka kieruje się z powrotem do Bangkoku.
Jordan wybudza się i wszyscy są szczęśliwi. Nawet pan młody zapomina o
wszystkich troskach w towarzystwie najbliższych kumpli. Ostatnia sekunda,
ostatni kadr filmu - jego twarz, jak obraz namalowany farbami, przedstawia
tysiące emocji na raz. Obraz, który kończy tę historię.
To było słodkie, urocze uczucie. Słodkie jak cukier, łechczący moje
podniebienie. Jak zakazany owoc, który nie powinien cię radować, ale i
tak jesz dalej, raczysz się tym smakiem. Ból. Urocze, bo towarzyszy ci jak
kompan, od samego urodzenia, jak pierdolony labrador, który merda ogonem na
twój widok. Uroczy kompan, który towarzyszy ci od urodzenia. Ból.
Ból.
Wszystkie siły ze mnie uleciały. W sekundzie utraciłam coś, co trzymało mnie na
nogach, co trzymało mnie przy życiu. Fundamenty mojego dotychczasowego życia
zapadły się w mgnieniu oka.
- Ram, co
robimy? – twarz Amy znalazła się przede mną, a wypukłe usta mówiły coś do mnie.
Słowa odbijały się ode mnie, jak promienie światła od gładkiej powierzchni.
Ogłuchłam, czując jak dziwny ból ogarnia powoli moje ciało, jak fala ciepłego
uczucia wylewa się z klatki piersiowej i spływa niżej, i niżej, i niżej.
- Ram! –
ktoś potrząsnął moim ciałem.
- Spakujcie
ją. Każcie odwołać to gówno. Jaredowi ani słowa – Chen syczy słowami jak żmija,
jest przerażona moim staniem.
Niżej.
- Pójdę na
dół do kafejki internetowej, zabukuję bilety. Kto z nią pojedzie? Jeżeli ja to
zrobię, to Jared… Dobra, on i tak będzie chciał mnie zapierdolić na śmierć, ale
jak pojadę z Ram, to zabije i moją matkę.
Niżej.
-Ja z nią
pojadę – odezwała się Amy. – Dwa bilety do Los Angeles. Jordan, zostań z nią,
ja i Chen spakujemy jej rzeczy.
Niżej.
Jedna kropla słonego płynu uleciała z kącika mych oczu. Jordan objął mnie
ramieniem, ale obecnie nie czułam niczego, nawet fizycznych doznań, nie
wspominając o tym, co działo się w mojej głowie. Jak burza i ogromna zawierucha
zamknięte w gigantycznej, szklanej kopule. I jakkolwiek miotałoby w niej
błyskawicami lub drzewa wyrywało z korzeniami, i tak nikt jej nie usłyszy.
Błoga pustka w mojej głowie zaczęła zapełniać się czystym bólem. Musiałam
wyglądać tragicznie. Ale nie ubolewałam nad sobą. Nie krzyczałam, nie
dramatyzowałam. Paradoksalnie ludzie w największych życiowych klęskach milczą i
zachowują ból dla siebie, zamiast wydzierać się na cały głos i dzielić ze
światem swoim cierpieniem.
To był pewien rodzaj samo destrukcji, który jednocześnie pociągał i zaciągał w
jego głębsze, ciemniejsze odmęty. Tak, jakby podcinanie sobie nadgarstków miało
doprowadzić do szczęścia. Jak mawiał mój kolega za czasów szkolnych, samo
destrukcja mogła być masturbacją.
Windą przedostałam się z Amy do coraz niższych i niższych, i niższych pięter
wieżowca. Tak samo moje żyły niosły strumień bólu coraz niżej i niżej. Proces
samo destrukcji trwał i miałam ochotę się uśmiechnąć.
Patrząc na swoje lustrzane odbicie, to, w którym oceniałam jeszcze paręnaście
godzin temu granatowy garnitur tego skurwiela, widziałam wielką pandę, z
odstającymi czarnymi uszami i kończynami doskonale przystosowanymi do
wdrapywania się na drzewa. Widziałam pandę i chciałam ją odstrzelić, bo nie
chciała się rżnąć i przedłużać gatunku. Widziałam tankowiec pełen ropy, który
spuszcza swoją zawartość na francuskie plaże. Chciałam oddychać dymem.
Lotnisko, na którym spotykałam wielu jednorazowych przyjaciół, było teraz
idealnym miejscem na atak terrorystyczny. Samolot, w którym nie było ani
jednego wolnego miejsca również nadawał się na takową okazję. Nic takiego się
nie stało. Za każdym razem, gdy samolot niebezpiecznie się przechylał, modliłam
się o katastrofę, zderzenie, cokolwiek.
Za śmierć w podróży lotniczej wypłacano podobno potrójną sumę odszkodowania. Co
za rarytas dla bezrobotnej schizofreniczki zdradzonej przez sens życia. Ale
była Amy, ta piękna blondynka z nogami jak patyki. Zaprowadziła mnie do całkiem
nowego domu na przedmieściach, tam, gdzie jeszcze nigdy nie mieszkałam.
Paplała coś o kupnie nowego mieszkania na najbliższy okres, ale moją uwagę
przykuwały tylko dwie rzeczy. Kruchy śnieg sypiący z nieba i wibrująca komórka.
Komórka, którą aż prosiło się przystawić do krocza i śmiać się złowieszczo z
osoby, która nadaremno próbuje się do mnie dodzwonić.
- Halo? –
spytałam pewna siebie.
- Córeczko,
czemu nie odbierasz!? – głos mego ojca był przepełniony takim dramatyzmem, że
ledwo nie pękłam ze śmiechu.
- Wybacz,
byłam zajęta. Co tam?
- Dobrze się
czujesz?
- Wybornie.
Coś jeszcze?
W trakcie ciszy w słuchawce telefonu ja przypatrywałam się jak cudowne
kryształy śniegu zderzają się brutalnie z szybą okna.
- Twoja
matka chce się z tobą spotkać.
Cindy, Cindy, Cindy. Ta cudowna kobieta, która chciała popełnić morderstwo na
mnie. Rude włosy, zielone oczy. Cała ja. Jakby historia zataczała koło, bo
dziecko skazane na śmierć rosło teraz w moim organizmie. Dwadzieścia siedem lat
później.
Show must go one.
~*~
CZĘŚĆ II - Mam tyle do powiedzenia, a jednocześnie nie powiem za
dużo.
Ten rozdział pisany był chyba na największym dołku
psychicznym całego mojego zasranego życia. W okresie bezsenności, płaczu i
innych depresyjnych akcentów, of course przy akompaniamencie cudownego
dubstepu. Pozwiecie mnie o brak oryginalności (i dobrze), zmieszacie z błotem,
wreszcie macie dobry powód do podwójnej penetracji! Mimo tego dziękuję każdemu,
kto jakimś cudem wytrzymuje do dzisiaj, każdemu z Was uścisnęłabym rękę,
pogratulowała, bo rzygać mi się chce, jak patrzę na ten rozdział.
Aha.
I dziękuję za największą ilość głosów w sondzie na
Marsowy Blog Marca. Może jednak komuś się to podoba?
- korekta: suckit
~*~
CZĘŚĆ I: Chciałabym poruszyć pewien temat, który od zawsze dręczy blogową sferę - komentarze. Nie będę nawet pierdoliła, że komentarze są dla mnie najcenniejszym, co możecie mi podarować jako czytelnicy, bo i pochwała i krytyka motywuje mnie do pracy. Szczerze dodam, że krytyka jest dla mnie jeszcze ważniejsza, bo w tym, co robię, chcę być coraz lepsza, a Wasze uargumentowane opinie pomagają mi zobaczyć błędy i w miarę możliwości je poprawić.
Niestety nie każdy rozumie, czym
jest krytyka. Żeby nie było, szanuję Wasze zdanie bardziej niż własną dupę, ale
moje minimalne wymagania to logiczność takiej krytyki. Ostatnio moja prośba o
podwójną penetrację została wysłuchana, w dodatku do aktu doszło w błocie (ach,
te fetysze niektórych ludzi). Unfortunately, argumenty w stylu „Nie nadaje się
nawet do wytarcia tyłka.” lub „Odłóż na bok te dragi.” ani trochę nie pomagają
mi pracować nad moją twórczością. Szczerze mówiąc, takimi komentarzami to JA
mogę sobie podcierać dupę, i to w okresie porządnej grypy żołądkowej. Zresztą
mogę też mieć zwykły okres, Twój komentarz będzie do tego idealny. Nadmienię
również, że ta osoba „nie jest aktywna w komentowaniu, ale w tym wypadku musi
się wypowiedzieć”. Nie bierz się za krytykę w ogóle, Mordko, bo to Twoją
krytyką właśnie teraz podcieram sobie „rowa”.
Fabuły, bohaterów nie zamierzam
zmieniać, bo to mnie wyróżnia i na tym głównie bazuję. Styl, błędy
interpunkcyjne i cała zasrana gromada innych pomyłek aż się prosi, byście mi
wygarnęli. Jednak tak, jak do krytyki, tak i do komentowania w ogóle nie
zmuszam.
Co do rozdziału -podoba mi się.
Uznaję go za niejakie wprowadzenie do dalszych losów. Nie czepiajcie się, że
jest za krótki, bo tak naprawdę nie jest pełny. To dopiero połowa, a całość
przeczytacie góra za tydzień.
Dodatkowo powstały zmiany w bohaterach, muzyce (zostały usunięte utwory od cytatów), linkach. Prolog oraz pierwszy rozdział zostały skorygowane, tak samo też zakładki „Słowo wstępu od autorki”, „O blogu”. No i nagłówek, który bardzo mi się podoba. Nie jest on mojej roboty, ale bardzo utalentowanej dziewczyny z Deviantart’a.
Dodatkowo powstały zmiany w bohaterach, muzyce (zostały usunięte utwory od cytatów), linkach. Prolog oraz pierwszy rozdział zostały skorygowane, tak samo też zakładki „Słowo wstępu od autorki”, „O blogu”. No i nagłówek, który bardzo mi się podoba. Nie jest on mojej roboty, ale bardzo utalentowanej dziewczyny z Deviantart’a.
Znane "szabloniarki", na
których można zamawiać owe grafiki to nienajlepsza inwestycja.
Tyle w tym temacie.
http://sonda.hanzo.pl/sondy,148147,GSsU.html -GŁOSUJCIE NA “SHE WALKED OUTSIDE AMONG THE MAN”! :)
http://sonda.hanzo.pl/sondy,148147,GSsU.html -GŁOSUJCIE NA “SHE WALKED OUTSIDE AMONG THE MAN”! :)
<szuru, szuru>*
*dźwięk podcierania tyłka
- korekta: suckit
Za przerwanie w takim momencie Cię uduszę, osobiście do Ciebie pojadę i zamorduję na miejscu. Ten rozdział bardziej podoba mi się od poprzedniego, bo akcja wreszcie ruszyła, ale gdzie rzeź niemowlaków? Jestem zaskoczona, chciałam krwi! Ten hotel to istnieje? 400m? Letoś się kaską chwali, haha :D No to czekam na część drugą. Nie toleruję słowa soon, zapamiętaj;)
OdpowiedzUsuńNo i podcieranie tyłków nieuzasadnionymi komentarzami, ruuulez :D
Nie mam niestety dzisiaj tyle czasu, żeby napisać wszystko co bym chciała, ale postaram się to w miarę skrócić i może przy odrobinie szczęścia wyjdzie jakaś logiczna wypowiedź. Początek uroczy, akcja z wyborem miejsca i całym tym planowaniem ślubu też fantastyczna. Na wzmiance o masturbacji ojca Ram musiałam odejść na chwilę od monitora bo mój idiotyczny śmiech uniemożliwiał mi czytanie (wina pieprzonej wyobraźni, która dokładnie mi to zobrazowała xD)
OdpowiedzUsuńI w końcu pojawiła się ona... Amy! Myślałam, że Ram się na nią rzuci, ale w innym sensie xD A tu proszę coś całkiem nieoczekiwanego. Szkoda mi było Dżeja, bo to raczej mało przyjemne jak niedługo przed ślubem jego przyszła żona pieprzy się z kimś innym. Z drugiej strony jego tolerancja, że jest w stanie zgodzić się na takie zachowanie ponownie mnie rozwaliła. Cóż chyba w ich związku nigdy nie będzie normalnie (chociaż definicje normalności są różne). Erotyczne sceny w dzisiejszym rozdziale wywołały u mnie rumieńce na twarzy. Ajajaj sposób w jaki to przedstawiasz to jedno asdfghjkl i nie potrafię tego zdefiniować. To co robisz z czytelnikiem jest obłędne i chwała ci za to. Akcja pod prysznicem, a potem w sypialni-po prostu mistrzostwo i magia w najczystszej postaci *o* Czekam na następny, zwłaszcza ceremonię ślubu i umieram z ciekawości jak ją przedstawisz i co się wydarzy ;)
Dodam jeszcze, że nowy nagłówek jest piękny i mam nadzieję, że na dłużej zagości na twoim skrawku internetu.
Huu może przetrwałaś do końca tego chaosu ;p
C Z E K A M !
Ram, wlasnie sie obronilas. KOCHAM TEN ROZDZIAL! o wiele ciekawszy, barwny,mily w czytaniu. LUBIE TO! chuju muju dzikie weze pizda a nie krytyka.Serdecznie pozdrawiam osobe ktora gowno wie o pisaniu srodkowym palcem :) Wybacz Ram, ale nie chce mi sie rozpisywac dzisiaj. Wiedz ze rozdzial jest swietny i chuj.
OdpowiedzUsuńI przyszedł czas na komentarz ode mnie. Po pierwsze: JAPIERDZIELEKUŹWAJEGOMAĆCOTUSIĘDZIEJE?! Ramona pieprzyła się z Amy w toalecie w samolocie. JAPIERDZIELE. mój umysł wciąż nie potrafi tego pojąć. NOŻESZKUŹWAJEGOMAĆ, ŻE TAK BRZYDKO POWIEM. szczena na podłodze, nie mogę jej pozbierać. jeden z Twoich najlepszych rozdziałów. nie mogę, no nie mogę normalnie.
OdpowiedzUsuńi ładny wygląd bloga. i chuj.
dobranoc.
Taaaak . Ja też nie mogę tego ogarnąć! Co tu się działo? Amy i Ramona, razem , w jednej toalecie. Takie erotyki to tylko ty potrafisz pisać Ale ja czekam na małe, wrzeszczące potworki, gdzie one??? Rozdział niesamowity. Aż chce się więcej. Teraz tylko pytanie 'co dalej??' będzie ślub?? a potworki będą?? jak widzisz dużo pytań, więc czekam na kolejny. pisz, ja czekam :)
OdpowiedzUsuńi prawda, w niektórych miejscach pozjadałaś przecinki ;) więcej krytyki nie wypiszę, bo nie mam jak jej uwzglęnić. nie mam czego się przyzcepić, no! ;D
OdpowiedzUsuńGoń się! Przerwać tak, a ja tutaj w jeden dzień ogarnęłam całe opowiadani i co? Mało mi :( Czekam z niecierpliwością o powiadomienie o nowym.
OdpowiedzUsuńJestem trochę w szoku, że Ram i Amy...
Jesteś zajebista, kobieto!! Przeczytałam w tydzień całość, nawet w szkole myślałam co u Ramony i po szkole od razu czytałam dalej! Błagam, dodaj już nowy bo nie wytrzymam!
OdpowiedzUsuńpo pierwsze: jak widzę słowo 'soon' to mam ochotę wyjebać monitor przez okno. w szczególności, gdy ktoś postanawia 'zakończyć' (wiem,że to tylko 1/2 rozdziału) rozdział w takim momencie, w takim wątku i to jeszcze takimi słowami. dziewczyno, torturujesz mnie! :D wiesz doskonale,że to moje ulubione sceny,bo masz jakiś dziwny,lekko przerażający i wyśmienity wręcz dar opisywania seksu i masz czelność kończyć w takim momencie?! masz u mnie minusa, oj masz! :D a po drugie: uwielbiam ten rozdział w szczególności za to, że ruszyłaś z akcją do przodu. Bangkok? wyśmienicie. pojawienie się Amy, choć wyczuwałam, że będzie na ślubie całkowicie mnie zaskoczyło. trochę pozytywnie, trochę negatywnie. pozytywnie, bo uwielbiam takie sceny, no i wątpie, czy kogokolwiek zryta łepetyna mogła wymyśleć taki obrót akcji, a negatywnie... sama nie wiem. w pewnym sensie mnie to odrzuciło, jakieś sprzeczne uczucia, których nie umiałam sobie wyjaśnić. nie chodzi tu o tą samą płeć,ale po prostu było to dla mnie nie na miejscu. podsumowując: rozdział jak najbardziej na plus, zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest jednym z najlepszych,ale i tak w moim sercu nadal mam rozdział 'savior' :) no nic, jedyne co mi pozostaje to czekać na 2 część :) pozdrawiam :* zoombie, the-struggle.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuńTy już co nieco wiesz, co sądzę o tym rozdziale a przynajmniej pierwszej jego części :)) Jak zawsze mi się podoba, ale mam pewien niedosyt, ale może to się zmieni kiedy przeczytam część drugą. Jednak w tej chwili nie potrafię się wypowiedzieć, wolałabym to zrobić na podstawie całości, tak więc i ja zostawię Cię w niepewności :P
OdpowiedzUsuńCzekam na drugą połówkę.
CIEPLUTKO POZDRAWIAM xD
Wielkie zamieszanie z tym ślubem. Uważam, że Jared nie powinien sam o wszystkim decydować. Ram mogła mu się postawić. Uwielbiam jej wojowniczy charakter. Sceny erotyczne mnie powaliły. Są genialne! Pierwsza część bardzo mnie zadowoliła i nie mogę się doczekać kolejnej, która mam nadzieję będzie tak dobra jak ta. Sex z Amy ... nie wiem co mam napisać. Z jednej strony scena jest świetnie napisana, z drugiej zachowanie Ramony mnie trochę zszokowało. Nie spodziewałam się tego po niej. To trochę nie fair w stosunku do Jared'a. Jednak on przyjął to dobrze, więc jest ok. Moją jedyną nadzieją w związku z drugim rozdziałem jest pragnienie żeby tylko nasza gwiazdka nam nie uciekła z przed ołtarza, bo to by była tragedia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Skończyłam! Właściwie, to skończyłam w nocy, ale była tak późna godzina, że nie miałam siły wymyślić czegoś sensownego. Tak więc: Po pierwsze, szczerze mówiąc, pozytywnie się zaskoczyłam. Wiesz, że zaczęłam, od przedostatniego rozdziału, i to był błąd, bo po nim spodziewałam się ciężkiego, psychodelicznego opowiadania o wariatce która sobie ze sobą nie radzi. A tu niespodzianka! Ten sam temat, jednak opowiadanie jest wyważone- takie, jakie być powinno. Czasem trudne, czasem zabawne i lekkie. Po drugie: z pewnością będę czekać na następny rozdział, bo naprawdę mi się spodobało. A tak po trzecie, w sumie już chyba ostatnie, cholernie zazdroszczę ci cierpliwości. Tak, cierpliwości. Twoje rozdziały są tak długie, że zadowolą najbardziej wybrednego czytelnika (jakim nie ukrywam, że jestem ;P) . Ja nie mam takiej cierpliwości, choć z pewnością by mi się przydała ;)
UsuńReasumując: Cholernie mi się podobało. Naprawdę.
Pozdrawiam ;)
AnneMarie.
'SOON' chcesz wpierdol?! haha żartuję. Zapewniam Cię o tym, że jest to kolejny świetny rozdział, nie przejmuj się krytyką bez większych podstaw. Ty wiesz, że robisz to dobrze, my wiemy, że robisz to dobrze i wszyscy cię kochamy więc nie masz się czym przejmować :)
OdpowiedzUsuńTekst Collin'a o odpowiednim karmieniu mnie powalił :D Więc w następnej części spodziewamy się niesamowitej ceremonii ślubnej i hucznego wesela XD
No i teraz to co mnie zachwyciło: - prysznic, idealnie sobie go wyobraziłam. No a o scenach 18+ już nie muszę nawet w wspominać, bo pewnie każdy już je zachwalał i nie bez powodu bo są zajebiste. :)
Właśnie jestem po raz kolejny zmuszana do sprzątania więc muszę spadać. Buziaki :*
Teraz tylko czekać i błagać Tomo o drugą część :O
Zacznę od góry, czyli od nagłówka. Dżizas krajst superstar, jest boski! Nie zmieniaj go zbyt szybko. Co do rozdziału, to mam mieszane uczucia. Ram i Amy seriously? Po jej wybryku i zlewce zdecydowanie mimo wszystko najpierw powinna dostać po gębie. No ale to tylko mój wewnętrzny bunt. Jestem szalenie ciekawa jak będzie przebiegać cała ta rozdmuchana przez Leto ceremonia. Zapomniał zaprosić Williama 'Paszteta" Windsora i "Waite" Kate;p Może ktoś wejdzie w trakcie 'czy ktoś zna powód...' itd., no tak sobie głośno myślę. Biorąc pod uwagę twoją niczym nieograniczoną wyobraźnię (dzięki Ci za to) może być ciekawie:) Seks Ram z J to już whole different level! Scena 'prysznicowa' haha, muszę pomyśleć chyba o zastosowaniu w przyszłości takiej 'pseudo' szklanej ściany u siebie:) Czekam na drugą część rozdziału.
OdpowiedzUsuńOgólnie nigdy tutaj nie pisałam, ale czytam Twoje opowiadanie jak dodałaś 3 rozdział :) Muszę powiedzieć, że masz swój styl pisania i to jest zajebiste według mnie. Tym charakteryzuje się Twoje opowiadanie i bardzo mi to odpowiada. Same wydarzenia i to co przydarza się bohaterom jest bardzo ciekawe. Opowiadanie bardzo mnie wciągnęło już od samego początku, bo jest po prostu inne i super, że miałaś na to pomysł i miejmy nadzieję, że owe pomysły jeszcze długo Ci się nie skończą ;) Sama jakoś nie jestem wymagająca co do błędów (oczywiście jeśli nie ma tego zbyt wiele ;d) i szczegółów, ale opowiadania muszą mieć to coś co przyciąga mnie do nich i na szczęście Twoje opowiadanie coś takiego ma :D Co do nagłówków to na prawdę wszystkie są fantastyczne. Myślę, że to jest takie bardziej do zrozumienia przez czytających i ktoś kto pierwszy raz wejdzie nie skuma, ale później ogarnie i super, że ja od razu wiedziałam o co kaman ^^ Ehh... Tyle już miałaś tych nagłówków, że nie pamiętam na jakie by jeszcze zwrócić szczególną uwagę, wię zostanę przy tym jednym :D
OdpowiedzUsuńSerdecznie Cię pozdrawiam, pisz jak najwięcej i jak najczęściej (dłużej też może być ^^) i niech Ci sie nie kończą pomysły!
Em.
Nagłówek jest .. nie potrafie nawet tego opisać... jest po prostu niesamowity. Opowiadanie wciągneło mnie od samego początku,czytałam to ciągle i ciągle, prawie bez przerwy.Gratuluję ;) Mi też nie przeszkadzają błędy,jeśli nie ma ich dużo. A u Ciebie nie ma ich wiele,więc nie ma się czym przejmować.Fabuła mi się podoba.. i pewnie jako jedyna ale zawsze martwię się czy Ramona i Jared będą już na zawsze razem,bo bardzo bym chciała. I nie sądzę,że to jest ciekawe tylko dlatego ( jak niektórzy) bo cały czas coś sie między nimi dzieje. Ja to kocham jeszcze bardziej gdy czytam,że oni są nadal razem - bo w twoim opowiadaniu nigdy nie wiadomo i chyba bym sie poryczała,gdyby coś staneło im znowu na przeszkodzie ( i nie nie jestem dzieckiem,bo to tylko opowiadanie, ale to opowiadanie jest inne takie,że jakoś na mnie wpływa xD ) - i chciałabym żeby na końcu,gdy już nastąpi i teraz byli razem .. ♥
OdpowiedzUsuńPodziwiam twoją prace. Czasem coś jest nie zrozumiałe i sie gubię,ale może to zamierzone jest ;D Najbardziej zdziwił mnie ten incydent Ramony z Amy w samolocie .. xD a najbardziej chyba podobało mi się to,że Ramona jednak woli chłopaków i Jared jest dla niej najważniejszy.
A rozbawił mnie Shannon :D haha tym wychylaniem sie i komentowaniem podczas jazdy " ooo patrzcie jaki tłum" . Więc pozdrawiam ;)) Życze dalszych sukcesów.
W końcu wróciłam i nadrobiłam... To się porobiło tutaj. Ta kłótnia mnie przeraziła, już myślałam, że Dziad bd obrażony do końca świata haha. Uff na szczęście się pogodzili :D Akcja z Shannim po prostu genialna - a tak na marginesie to ja też się czasem wychylam podczas jazdy i komentuję... Ale kto tak nie robi :) Tak więc witam ponownie i do zobaczenia na moim chociaż nie wiem kiedy pojawi się nowa notka :( Postaram się jak najszybciej ją dodać. Pozdrawiam <3
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, ze dopiero teraz. Lepiej pozno niz wcale, prawda? Co moge powiedziec o rozdziale... Podoba mi sie kurwa! Scena seksu z Amy i Ram (+Ram/Jared) byla perfercyjna! Och... Jak na mnie Jared mogl byc troszke dluzej obrazony, ale coz i tak jest baaaaardzo tolerancyjny. Pozwala jej na lesbijski seks? Cudo. Colin F. tez byl tutaj fajny. Ta szyba w pokoju Ram i Jaya troche mna wstrzasnela ;) Masz swietne pomysly! Z niecierpliwoscia czekam na czesc 2!
OdpowiedzUsuń+ ZAJEBISTY SZABLON
OdpowiedzUsuńCzemu każesz mi tak długo czekać???
UsuńZaglądam tu codziennie i codziennie mój entuzjazm i nadzieja zostają całkowicie unicestwione przez "... bo jako całość byłby za długi. CZĘŚĆ I". Chcesz, żebym utopiła się w poczuciu niesprawiedliwości? No tego chcesz? Mieć na sumieniu moją niewinną duszyczkę??
Miałam nadzieję, że ten pierdolony piątek 13-tego, który jest chyba najbardziej pechowym w historii takich właśnie piątków osłodzisz mi (chociaż nie wiem, czy to dobre słowo, przy moich niesłabnących podejrzeniach, co do jakiejś małej ucieczki sprzed ołtarza) choć odrobinę ten dzień. Ale cóż. Muszę przełknąć to jakoś i zakończyć ten marny dzień z chociaż maleńką iskierką radości, że skończyłaś rozdział i teraz potrzebujesz jedynie ochoty, by go przepisać.
Z mojej strony życzę Ci właśnie tej ochoty, energii i cierpliwości, którą przesyłam Ci wraz z tym komentarzem przez ciemne zaułki internetu.
Czekam !!!
Wyszedł trochę dziwny, ale co tam ;P
AnneMarie.
Czekać na korektę, gimbusy.
Usuńczekamy.
UsuńZa tych gimbusów i jebane soon, dostaniesz wpierdol. Miał być góra tydzień!! :C
UsuńLekki poślizg.
UsuńPierdolę, dodaj z błędami i wszyscy happy:D
UsuńWytrzymacie. :)
UsuńJa zdycham w środę :< Albo przeżyję, żeby to przeczyatć :P
OdpowiedzUsuńNie zdychaj. Zdechniesz czytając to gówno :P
Usuńkoniec kurwa *______*
OdpowiedzUsuń6:06. Włączam komputer, wchodzę tutaj i radość niezmierna mnie ogrania, że dodałaś drugą część. Jako, że rozdział faktycznie długi, to nie zdążyłam rano przeczytać! Musiałam lecieć na głupi autobus, który odjeżdża o 6:48. Przez 8 godzin zastanawiałam się, co dalej. Później znów 45 minut jazdy w autobusie, 8 minut z przystanku do domu, 3 minuty włączania komputera i w końcu mogłam to dokończyć! Spodziewałam się, że do ślubu nie dojdzie, aczkolwiek tym mnie totalnie zaskoczyłaś. Jared wydawał mi się w tym wszystkim najpewniejszy. A tu taka niespodzianka. Ogólnie rzecz biorąc, rozdział mi się podoba. Będąc na miejscu Ramony chyba bym zdradziła, wtedy na plaży, a później liczyła na dobre serce tego drugiego. Trochę mi jej szkoda. A dziecko to już w ogóle jakaś totalna abstrakcja, która mnie rozpierdala. Cholernie jestem ciekawa, jak to się dalej potoczy.
UsuńNo kurwa rozdzial wyjebisty, ale jebne ze skonczylas w takim momencie. FUUUUUUUCK!!! jak na razie nie ma za co cie bic bo wszystko jest zajebiscie. Pisz szyyyybciej kolejnyyy rozdziaaaaaal. + zostaw szablon. kurewsko mi sie podoba *.*
OdpowiedzUsuńhmm nie komentowałam pierwszej części bo czekałam na drugą i .... trochę musiałam się naczekać ... ;p Więc skomentuję tylko tą 2 HA ! ;p
OdpowiedzUsuńOgólnie fajnie. Czytam sobie ... fajnie jest jak zwykle, później trochę zamieszania z tą kamerą.. fajnie opisane, ale troszkę się gubiłam i już myślqałam, że rozdział skończy się tak po prostu... a tu nagle takie coś ! Już zapomniałam jak potrafisz zaskakiwać... przepraszam ;) hahah na prawdę świetne zakończenie... jestem cholernie ciekawa co dalej... jak Jared się z tego wywinie ... i mam nadzieję, że jednak kiedyś tam będą razem... a dziecko.. hmm a dziecko to w ogóle jakiś kosmos hahah
Jako, że mam MOCNO ograniczony dostęp do internetu napiszę tylko kilka zdań. Czułam, że ze ślubu nici, ale nie przypuszczałam, że z takiego powodu! Jared pokazał swoje skurwysyństwo i chciałoby się mu za to nieźle pokiereszować ten gwiazdorski ryjek. Cała akcja z Bangkokiem zapachniała wiadomo jakim filmem. Już myślałam, że za chwilę odetną komuś palca/głowę, czy innego penisa. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Uwielbiam jak przedstawiasz rozmowy Ram z własnym ja, bo pokazują samą prawdę bez opakowania 'lajf is bjutiful'. Ciekawa kreacja tajlandzkiego miasta pełnego szitu i szaleństwa. Dzieciaka i tatuaż jakoś automatycznie wyrzucam z głowy. Z drugiej strony nic do nich nie mam, niech się dzieje. Przywołane stracenie przez Ram pracy nasuwa mi pytania jak przebiega i będzie dalej przebiegać kariera zawodowa jej i zespołu.
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci szybkiego wyjścia z dołka i czekam na kolejny rozdział.
A miało być krótko...
więc tak... od niedawna czytam twojego bloga i muszę powiedzieć, że jest najlepszym blogiem jakiego kiedykolwiek czytałam. naprawdę. masz ciekawy styl i potrafisz wzbudzić każdą emocję, od śmiechu po płacz, a to w pisaniu jest najważniejsze.
Usuńco do rozdziału to był ZAJEBISTY :D i udało ci się mnie zaskoczyć. z niecierpliwością czekam na kolejny i mam nadzieję, że pojawi się szybko
ps. mogłabyś mnie informować na twitterze? moj nick to: czikita139
No wreszcie jest kolejny ;) od niedawna zaczełam czytać twojego bloga i mnie wciągnął że oj ;d .
OdpowiedzUsuńA co do rozdziału Na Jareda to juz brak słów -.- Chce ślubu a potem nie . Ramona dobrze zrobiła jak dla mnie ;D
Piszzz szybkooo kolejny
Podrawiam ;)
W końcu dodaję tu komentarz. Rozdział tak mnie wciągnął, że nie obejrzałam się a już skończyłam czytać. Przeczuwałam, że ślubu może nie być albo nie dowiemy się tego w tym rozdziale, ale to było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nigdy bym się spodziewała. Tak mu zależało, a teraz to wszystko chce odwołać. Szkoda, że nie mogliśmy się dowiedzieć o reakcji Jareda na wieść o tym, że Ram wyjechała. Ciekawy było fakt wykorzystania pomysły z wieczorem kawalerskim i tą kamerą. Rozdział jak najbardziej mi się podobał i czekam na dalszy rozwój wrażeń.
OdpowiedzUsuńPozdawiam :)
Po pierwsze to przepraszam, że tak późno tu zajżałam, ale nie miałam ostatnio za dużo czasu. Wracając do rozdziału to po prostu go kocham. Skąd ty dziewczyno bierzesz takie opisy i metafory, co ?! Fantastycznie!I nieźle mnie zaskoczyłaś akcją.. zachowanie Jareda - niewybaczalne! co za skur*wiel. Ramona po raz kolejny musi cierpieć. A ja już myślałam, że do tego ślubu dojdzie. Chociaż jeszcze nic nie jest przesądzone. Teraz mnie ciekawi jak się Jay wytłumaczy, co tam się w ogóle wydarzy?! I jeszcze Ramona jest przecież w ciąży, to dopiero pogmatwane. A ty skończyłaś na takim momencie.. Osobiście chcę już szesnastkę. Dlatego niecierpliwe czekam. :)
OdpowiedzUsuńNienawidzę Cię za to, uzależniłam się od tego bloga.
OdpowiedzUsuńBiorę to na klatę. Dzięki, Anonimku.
Usuńkomentarz. Chciałaś soł masz xD nie napiszę Ci nic mądrego, bo nie jestem ogarnięta w akcji opowiadania. Zawsze się za nie zabieram i dupa z tego wychodzi. Kiedyś w końcu zacznę :P
OdpowiedzUsuńPrzy okazji podziękuje za komenta u mnie :) miło czytać, że gdyby się dało ruchałabyś moje opo xD
Iliveonmars :)
Mam być szczera... Nie wiem dlaczego nie podoba Ci się II część. Wg mnie jest o niebo lepsza od części I, w której nic się nie dzieje, poza lesbijskim seksem w kabinie w samolocie.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie to właśnie część II zasługuje na miano tej lepszej. Jedyną rzeczą, która mi się tutaj nie spodobała był Jordan. Nie lubię go i nigdy nie lubiłam i tylko stwarza zamieszanie. Mogli go zabić, kiedy go porwali!
A sprawa z Jaredem?? No cóż, przynajmniej był szczery i powiedział to, co naprawdę myśli. Jedyny minus, że przyznał to w TAKI sposób. Jak widać, nie każdy jest idealny, a tym bardziej Pan Leto.
Na końcówce trochę się już pogubiłam, bo tak jakoś szybko przeskoczyłaś z tej Tajlandii do matki Ram, ale już to ogarnęłam.
Czekam na 16 zeby zobaczyć co tam znowu wymyśliłaś.
Pozdrawiam i odłóż ten cholerny nóż!!!
Znowu przeskoczyłam w przód zamiast czytać rozdziały po kolei - i mam wrażenie że kolejny będzie takim ostrym pierdolnięciem w całą historię!
OdpowiedzUsuńCzytałam obie części na raz i nie wiem jak je podzielić zbytnio ale jak pierwsza była "piękna" tak druga perfekcyjnie ten porządek psuje - to mi się podobało! Choć była ona niesamowicie chaotyczna i łatwo można było zgubić się w fabule to bardziej podobała mi się II część.
Jared spieprzył wszystko, Ram jest w większej czarnej dziurze niż ktokolwiek inny i wszystko się pomieszało. Nie mogę się doczekać 16!
Oj, zły Jared. Bardzo zły. Bardzo, bardzo zły. Szkoda mi Ram. :c
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny :)
Jak to mówią: lepiej późno...niż później ;) Wreszcie zebrałam swoje 4 litery i zdecydowałam wyrazić swoje zdanie na temat 2 części. Muszę przyznać, że jest jedną z najgenialniejszych jakie do tej pory stworzyłaś. Idealna akcja i dynamika. Czytałam z rosnącą ciekawością. Całość jest fajnie skomponowana, ale zdecydowanie jestem fanką drugiego partu. Jednak to prawda, że jak coś się pieprzy to zbiera się większe grono entuzjastów. Jestem strasznie ciekawa jak Jared będzie próbował to naprawić, o ile w ogóle będzie próbował i jak widzi to wszystko Ram. Tak więc czekam i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńdziękuję :) hasło "najgenialniejszych" troszkę mnie rozbawiło, ale musisz mi wybaczyć, czasami po prostu nie wierzę, że komuś to może się podobać. Pozdrawiam. ^^
UsuńThen y r u posting dis?
UsuńSometimes people do shitty job, but stil enjoy it. End of the story.
UsuńDat is so bullshit.
UsuńHej.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam to co napisałaś do tej pory w dwa dni, początkowe rozdziały trochę mnie rozczarowały (?) to chyba złe słowo... Na kilku innych blogach natknęłam się na wzmiankę o Twoim opowiadaniu, ktoś się zachwycał soł postanowiłam zajrzeć i już już miałam wychodzić i cieszę się, że zostałam. Z każdym kolejnym rozdziałem piszesz lepiej. "Zabiłaś" mnie II częścią dziewczyno!!! TEGO się nie spodziewałam, podejrzewałam, że sielankowo to tak nie będzie, że jakieś zgrzyty nastąpią przed ślubem ale TO!! Zajebiście to rozegrałaś, cała akcja z kamerą... czytałam i czułam jak serce zaczyna mi szybciej bić, aż się bałam wciskać strzałkę w dół żeby się nie okazało, że zakończyłaś w jakimś tragicznym miejscu, nie zaspokajając mojej ciekawości. Chyba jeszcze jestem w szoku, że tak to się rozegrało. Aż mnie skręca jak myślę, że Ty już pewnie wiesz co będzie dalej, jak zareaguje Jared na wyjazd niedoszłej panny młodej i BŁAGAM!!! Nie przenoś akcji teraz na matkę Ramony!!! Ja wiem, że to zbuduje napięcie itd. ale ja już chcę, ja już muszę "zobaczyć minę Jareda" i chcę się dowiedzieć co ma do powiedzenia Ram. Nie mam pojęcia czego się spodziewać po kolejnym rozdziale... MISTRZOSTWO ZROBIŁAŚ!!
P.S. Scena z I części Jareda pod prysznicem... ojjjjj Kochana, no co Ty ze mną robisz! Czasami jestem zła sama na siebię, że mam taką łatwą zdolność do wyobrażania sobie opisanych scen :D
Pozdrawiam i weny życzę. Pisz szybko i dłuuugo. Czekam z niecierpliwością...
Dziękuję, że dałaś temu blogu szansę. Zdaję sobie sprawę z tego, że pierwsze rozdziały są na żenująco niskim poziomie, ale odrzuciłam myśl by je pisać na nowo. To jakby moje pisarskie pierwsze kroki i miło widzieć postępy z biegiem czasu :D Teraz można powiedzieć, że jestem dumna z tego co robię, w przeciwieństwie do początków tego opo. No i szkoda mi trochę, że Cię zabiłam, bo w nst rozdziale doznasz znowu zgonu.
UsuńPozdrawiam xD