"Do widzenia, goodbye, au revoir, sayonara, auf wiedersehen, addio!"
We are very excited to announce the
THIRTY SECONDS TO MARS
GUINNESS BOOK OF WORLD RECORD BREAKING MARS300 SHOW
will be streamed LIVE on Ustream from NYC on DEC. 7, 2011
THIRTY SECONDS TO MARS
GUINNESS BOOK OF WORLD RECORD BREAKING MARS300 SHOW
will be streamed LIVE on Ustream from NYC on DEC. 7, 2011
Któż w Polsce nie żegnał ukochanego zespołu 30
Seconds to Mars? Siódmego grudnia niektórzy mieli taką możliwość, za pomocą
mało mówiącego "VyRT". Zespół przygotował dla nas wielką
niespodziankę, dzięki której nie tylko szczęśliwcy z Goldenami, ale i każdy na
świecie mógł ujrzeć jeden z koncertów Marsów na żywo.
Cała
sztuczka polegała na cierpliwym czekaniu na upragniony kod, który dostałam do
SPAMU, więc moja gorączka i wnerw na Amerykanów bardzo uniemożliwiły mi
cieszenie się z tego przedsięwzięcia. Ostatecznie „Unique Code” dostarczyli mi
nie po dwudziestu czterech, lecz po sześćdziesięciu godzinach i to prawie w
najgorszym momencie mojej rozpaczy. Słowem - znów się popłakałam.
Niech
każdy, kto nie zdążył kupić, bądź zwątpił, żałuje - tego nie da się opisać.
Mina
Shanna, Tomo i Jareda, gdy mieli w podświadomości, że to koniec tej podróży,
była bezcenna. Niby smutna, lecz widziałam pewną satysfakcję.
Oto
krótki opis zdarzeń z perspektywy VyRT:
Tak
jak wspomniałam, elektroniczne bilety na koncert w Nowym Yorku były wielką
niespodzianką, której Jared z trudem nie wypaplał. Ostrzegał nas na swym
Twitterze przez parę dni, potem pojawiła się strona podgrzewająca serca
Echelonu do maksimum, aż wyszło - możliwość kupna elektrycznego biletu i
oglądanie całego koncertu + backstage za jedyne czternaście dolarów.
Oczywiście,
że nawet nie poprosiłam rodziców, bo sama uznałam to za bzdurę. Poza tym dla
nich to i tak wyrzucanie kasy w błoto. Naturalnie z biegiem czasu złamałam się
i poleciałam do rodzicielki, by w katuszach i rzece łez wyprosić ukochany bilet.
Jak
wspomniałam wcześniej - należało przelać odpowiednią sumę na ich konto (nie
obyło się bez sprawdzania autentyczności strony), a następnie czekać na kod
przesłany na maila. Tu znów zwątpienie - pewnie wpisałam źle kod albo w ogóle o
mnie zapomną. W końcu był to pierwszy raz, gdy brałam w takim przedsięwzięciu
udział i nie byłam w pełni pewna, jak to działa. Zresztą nikt nie wiedział.
Kod
przyszedł w ten poniedziałek na SPAM i odbierając „Unique Code”, ucieszyłam się
bardzo, bo byłam już o krok bliżej. Instrukcja była prosta i czytelna, bez
problemu zalogowałam się i grzecznie czekałam na koncert.
Nadszedł
dzień egzaminu z polskiego i koncertu. Szczerze mówiąc - górę wziął koncert i
moje przygotowania do próbnego ograniczyły się do siedzenia w łóżku i pisania
różnych bzdur na Twitterze. O godzinie osiemnastej wzięłam sobie krótką
drzemkę, aż zbudziłam się o 23:30 (w sam raz, bez budzika!) i biegiem na duży
komputer.
Byłam
wściekła, widząc informację o podpinaniu komputera do internetu z kablem, w
końcu tego robić nie potrafię, bo jestem tępa, a oni informują mnie o tym DWIE
godziny przed rozpoczęciem! Chodziło im o lepszą jakość obrazu, która była
przez cały koncert świetna, tylko czasami pikseloza utrudniała widok.
„Trudno”
- pomyślałam i zalogowałam się na stronie. Standardowo chat był pełen wyznań
miłosnych i opowiadań o tym, jak to Marsi zmienili nasze życie. Byłam
podniecona do granic wytrzymałości, widząc kamerę z góry na prawie pustą salę,
a gdy tylko pojawiła się grupka przypadkowych ludzi, chodzących po scenie,
wiedziałam, że dobrze trafiłam.
Wgapianie
się w scenę wychodziło mi świetnie, dopóki Jared i jego spółka nie pojawiła się
na backstage. To był chyba J i T, bo Shannon miał masaż pleców. Biedactwo, już
ma się te lata...
Marsi
nas powitali i poinstruowali, że w razie problemów należy szukać pomocy w
dziale HELP. Wolałam, żeby mi się zacinało, niż żebym traciła kontakt.
Niejednokrotnie
zmieniałam komputery, szukając najlepszego, aż osiadłam na centralnym, gdzie
miałam i wygodnie siedzenie i duże głośniki. Z kubkiem Coca-Coli i
popcornem (z solą!) siedziałam w ciemnościach, piszcząc co chwilę jak pojebana.
Kamera
z góry - pierwsza, którą zobaczyliśmy, miała zasięg całej płyty, sceny i
schodków do Triady oraz dwóch ekranów, na których z czasem pojawiały się
teledyski.
Pierwsza
grupa fanów weszła szybko, a było ich około dwudziestu. Rzucili się na
barierki, gdzie wytrwali do końca. Jared popaplał trochę o spełnianiu marzeń, a
na VyRT pykło sześć tysięcy ludzi. Szczerze myślałam, że serwery jebną, ale to
moja pesymistyczna strona związana z elektroniką.
Jeden z najlepszych tekstów:
<Jared> There’s going to be a sea of tears.
< Shannon> And I'm going to surf on it!
Kamera w jakości HD prowadziła nas po deszczowym
NYC, a następnie ukazała szeregi dumnie stojącego Echelonu. Większość z nich
rozpierała radość, ale widać było, że marzną od nieprzyjemnej mżawki. Mimo to
wyczułam ten Amerykański klimat Nowego Yorku i tamtejszego Echelonu, którego
przedstawiciele wymalowali sobie ciała triadami, znakami i symbolami zespołu.
Nie
zabrakło znanych postaci, jak np. małej dziewczynki, która na którymś z
poprzednich koncertów została zauważona przez Jareda i zaniesiona na scenę.
Pamiętacie, jak złapał ją za rączkę i machał, jakby była jego córką? Tak, to
ona. LINK
Wreszcie,
po wyczekiwaniu, gdy płyta i miejsca siedzące były zajęte, na scenę
weszli Semi Precious Weapons, których kupcy elektrycznych biletów nie
mieli szansy kupić. Każdy na czacie wariował, doszukując się usterek i
problemów, ale jak okazało się po paru minutach siania postrachu i paniki,
Ustream nie miał pozwolenia na włączenie audio. Tak więc czekaliśmy, patrząc w
głuchy obraz.
Właściwie
po usłyszeniu informacji, byliśmy spokojni (widziałam po czacie), bo zależało
nam na Marsach, nie na zespole grającym przed nimi.
Znów
wróciliśmy na backstage, gdzie Tomo miał zaszczyt oprowadzać nas po jego
labiryntach i mrocznych kątach. Idąc za długowłosym, widzieliśmy garderoby,
ludzi pracujących dla zespołu ( MARS CREW), np. Emme i Braxtona, ale i
weszliśmy raz na scenę, gdzie przywitały nas wrzaski zniecierpliwionych braci i
sióstr. Mieliśmy też szansę zobaczyć pokój, gdzie znajdowała się ekipa trzech
gości, odpowiadająca za dźwięk. Tomo powiedział, że jeżeli mamy jakieś problemy
z dźwiękiem, to pretensje wysyłać mamy właśnie do nich. Bośniak jak zwykle
zabijał nas swoim czarnym humorem, za co go uwielbiam.
Wreszcie
nadszedł długo oczekiwany moment. Marsi zapowiadali go od jakiegoś czasu, gdy
my kręciliśmy się od sceny, przez backstage, aż po Nowy York. Wreszcie
powiadomili nas, że to już. Chłopaki poprzytulali się ze sobą (niektórzy mniej
chętnie) i zniecierpliwieni ruszyli na scenę.
Muszę
powiedzieć, że to był świetny moment, gdy widziałam, jak trójka facetów idzie
do przeznaczonego im miejsca, jak w żyłach płynie ta sceniczna krew, którą chcą
się podzielić. Moment, w którym Tomo i Shannon są już na scenie, ale Jared i te
jego zabawy… Normalnie dreszcze.
Zaczęli
tradycyjnie, od otwierającego „Espace”, które jak zwykle wprowadziło w klimat
koncertu i rozgrzało publiczność. Następnie nadeszła pora na „Beautiful Lie” i
„This Is War”, w których chłopaki dali czadu.
Nie
byłam zadowolona z publiczności, bo ani to głośno śpiewali, ani to skakali… Nie
wiem czemu, Jared uznał ją za jedną z najlepszych, być może zwracał uwagę na
prawdziwych szaleńców w pierwszych rzędach, tuż przy barierce. Czerwone balony
spadły na płytę, a po chwili zabrzmiało „100 Suns”. Piękny moment.
Lepiej
wyszło już Nowojorczykom (i nie tylko) podczas „Search And Destroy”, kiedy to
czuć było tę więź między rodziną, a zespołem. Zresztą ta piosenka zawsze nadaje
taki klimat. „Vox Populi” kierowane przez tupanie Tomo i Shannona było równie
fajne, jednak znów nie byłam usatysfakcjonowana publicznością, która spała. Już
ja głośniej darłam ryja. Świetnie wyszło „Night Of The
Hunter”, a potem „L490”, kiedy to Shannon wprawiał nas w odjazd. Efekt, gdy
jeździł po tym czymś na żywo też zrobił wrażenie.
Akustyk
z Jaredem w roli głównej był, według mnie, drugą najlepszą rzeczą wieczoru.
Znalazł się nam czterdziestolatek, (prawie) jak zwykle z tyłu płyty, gdzie
okrążyli go fani. Miał do dyspozycji tylko gitarę i swój głos, ale jak zwykle
wprawił nas w zachwyt.
Akustyczne
„Kings And Queens”, „Albi”, „Was It A Dream”, „Hurricane” i „The Kill” (w
połowie Full Band), dowiodły tylko, że Jared może głosem zdejmować majtki
niektórych dziewczyn. Był genialny i przyznaję bez bicia, że padłam trupem.
Na
„The Kill” Jared wskoczył tradycyjnie w tłum, gdzie (z lekkim trudem)
przedostał się z powrotem na scenę. Potem gadka-szmatka o marzeniach, gdy
nadeszła pora na „Closer To The Edge”. Oj, co się wtedy działo w moim domu...
To było piękne, magiczne i niezapomniane. A potem „Story”, z tego co pamiętam
również „From Yesterday”. I moja ulubiona część, którą nazwę sobie „Oldschool”…
Na
chwilę zniknęli na backstage, gdzie obmyli się z potu i zaczęli rozważać nad
następnymi kawałkami. Nie doszli do jednej odpowiedzi, więc postawili na
spontan. Ja chcę więcej takich spontanów!
„Buddha
For Mary” na Full Band to coś, co wylało ze mnie rzekę łez i zdarło
mi głos. Nigdy w życiu tak nie bawiłam się na koncercie, jak… w domu :D.
Słysząc,
że chłopaki bez słów, jedynie posyłając sobie spojrzenia, postawili na
„Buddhe”, uświadomiłam sobie, że oni też ją lubią i mają dobry gust, jak my,
Polacy. Potem tylko ryczałam ze szczęścia, słysząc kolejno: „Capricorn” i
„Oblivion”.
Widać
było, że chłopaki świetnie bawią się przy starej muzyce. Sam Jared stwierdził,
że około dziesięć osób z całej sali zna w ogóle te piosenki. I nie dziwiłam
się, każdy miał minę „WTF?! Co to jest?!”, a szkoda, bo
pierwszy album jest esencją 30 Seconds To Mars, w mojej opinii.
Wreszcie
nadeszła pora na wręczenie nagród. Ekipa zebrała się w trójkę na scenie, by
odebrać (od nie byle kogo, bo jakiegoś tam oficjalnego kolesia) tabliczkę z
potwierdzeniem pobicia światowego rekordu Guinnessa.
Przypomnę,
że to za największą ilość koncertów w ciągu promowania jednego albumu. Jared
wygłosił wzruszającą (nie, to nie sarkazm) przemowę, w której kazał sobie i nam
obiecać, że od jutra zaczniemy spełniać swoje marzenia i „LIVE YOUR DREAMS NO
MATTER FUCKING WHAT!”.
Na
scenę wszedł crew, któremu podziękowali. Oczywiście zabrakło skromnej Emmy,
która wyglądała na zmęczoną i zapracowaną. W niespodziewanym momencie wpadł i
Bam Margera, który przywitał się i uściskał z Jaredem.
Nadeszła
pora na „Kings And Queens”, gdzie na scenę weszła najpierw para dzieciaków
(wspomniana przeze mnie wcześniej dziewczynka i mały chłopczyk), którzy z
Jaredem wyglądali jak… No come on, niech on sobie zrobi dzidziusia!
Wracając
- na scenę weszli najwięksi wariaci, szczęściarze i ci najbogatsi, którzy
oglądali przez ten cały czas koncert z boku. Wkrótce po rozpoczęciu zdarzył się
wypadek, przez który jakaś dziewczyna i chłopak zostali wyniesieni ze sceny.
Nie wiadomo co się stało, jednak po długim oczekiwaniu wszystko było all right.
Jednak
czekanie się dłużyło, światła nawet zgasły, a na około 2 minuty wyłączono Live
Stream. Myślałam, że to smutny koniec, ale ostatecznie wszystko skończyło się
dobrze.
Pod
koniec, gdy pewnie większość z was już poszła spać, Marsi przyjęli nas jeszcze
jeden, ostatni raz w swojej garderobie. Cała trójka z trudem żegnała się z
nami, z dość smutnym uśmieszkiem. Gdy zespół żegnał się z nami w poszczególnych
językach, Tomo powiedział „Do widzenia", co wywołało u mnie natychmiastową
reakcję.
„Do
zobaczenia wkrótce, kochani” - jęknęłam jak idiotka sama do siebie, siedząc na
rozsypanej kukurydzy w ciemnościach.
Właśnie.
Czy
aby na pewno dobrze? Marsi kończą dwuletnią trasę. Już przyzwyczaiłam się do
nich, jako do wiecznych turystów i koczowników, a niesłyszenie ani jednej
informacji o nich przez najbliższe lata może kosztować mnie wiele.
Marsi
każdemu z nas nie tylko dali wiarę w marzenia, ale i w siebie, i w innych.
Widziałam na Twitterze wpis kogoś, gdzie opisał swoje uczucia dotyczące Marsów.
Brzmiał on tak:
„30 Seconds To Mars
ocalili moje życie, dali mi nadzieję, pozwolili mi spotkać wspaniałych ludzi,
zainspirowali mnie, zmotywowali mnie, by walczyć o marzenia, pozwolili mi
siebie odnaleźć, sprawili, że jestem dzisiaj tym, kim jestem. Zawsze będę
kochać ich oraz Echelon.”
~*~
Część II opowiadania
pojawi się już wkrótce.
Nie oglądałam. Nie byłam, nie uczestniczyłam. Nie miałam biletu, moi rodzice nawet by się nie zgodzili. Wiem, że było świetnie, z opowiadań znajomych to wywnioskowałam. Nigdy nie byłam na ich koncercie i prawdopodobnie nie będę mieć na to okazji, bo nie dożyję tego dnia. Ale nie o tym mowa..
OdpowiedzUsuńCzuje się teraz taka pusta.. ze świadomością, że odchodzą na parę lat, zostawiają nas, bez tej otoczki, koncertów. Ale wiem jedno: wrócą silniejsi, z nowymi pomysłami i zajebistą płytą oraz prawdopodobnie nowym wyglądem. Zobaczymy. Trzeba czekać. Cierpliwość popłaca. Ja będę ich "śledzić" na twitterze przez te probably 3-4 lata.. będę za nimi tęsknić, ale jednocześnie pocieszać się, że będzie coś nowego, coś niesamowitego. Coś, co znów pokochamy, co znów da nam - Echelonowi - siłę, marzenia i zdolność do walki o kolejny rekord, kolejne niesamowite wydarzenia. Nie wiem. Nie wiem, jak dam sobie radę, bez nich i koncertów. Świadomość tego, że jutro jest ostatni koncert i do właśnie dla Haiti (btw. ten koncert to świetny pomysł na zebranie pieniędzy dla poszkodowanych), utwierdza mnie w przekonaniu, że przez najbliższe parę lat nie zobaczymy ich tak prędko na scenie.. wciąż się żegnają, nawet nie padło słowo "soon". Zobaczymy, naprawdę zobaczymy..
Wpis z twittera, należał do mnie. Ja go dodałam ;)
Niestety nie miałam takiego szczęścia by móc to obejrzeć. Moja reakcja była dość dziwna, ale z tego co wiem nie tylko ja tak zareagowałam, najpierw Jay pisze, pierwszy sekret i karzę czekać na kolejny, później strona i po 3028826337266223460 moim odświeżaniu jej THE SECRET IS OUT! Szok niedowierzanie, wielka radość... do czasu czytam to a tam "za jedyne 14.99" Załamałam się, lekko się oburzyłam bo uznałam że to zwykłe wyłudzanie kasy od Echelonu. Czułam nie tyle złość co to, że byłam zawiedziona tym że to zrobili. Potem mi przeszło ;), zaczęłam rozumieć cały sens tego przedsięwzięcia i zaczęło się błaganie mamy na kolanach o pieniądze, zgodziła się. Skakałam ze szczęścia, po chwili jednak spytała o której to będzie i kiedy. Testy... zniszczyły wszystko, nie zgodziła się. Oczywiście ja i tak się na nie nie uczę, bo po co? Siedziałam pół nocy przed laptopem czytając twitty o tym jakie to zajebiste i robiło mi się strasznie smutno. Świetny opis, dzięki tobie mogłam zobrazować sobie to jak było tam klatka po klatce i jeszcze czeka mnie oglądanie filmików na youtube ;)Powodzenia jutro na angielskim :**
OdpowiedzUsuńPS. Moja nauka na test z ang. polega na oglądaniu wywiadów z marsami xD
Świadomość tego że nie będą dawali koncertów przez jakieś 3 lata z hakiem jest przytłaczająca, ale osobiście uważam, że im się należy, a znając Jared'a i jego pracoholizm i tak nie wytrzymają długo bez Echelonu ;D
Zazdroszczę Ci;*
Buziaki i szczęścia na teście <3
mamciu! zabiłaś mnie w tym momencie! ryczę jak głupia czytając to!!! aż nie wiem co pisać, takie siedząc we mnie emocje..
OdpowiedzUsuńNie dane mi było obejrzeć Mars300 na żywo, ale właśnie cały film grzeje się u mnie na dysku i już niedługo zasiadam przed komputerem z colą w ręku i oglądam! Kurczę, strasznie żałuję, że nie wydałam tych cholernych 50 dych, bo zapewne były bo to drugie najlepiej wydanie przeze mnie pieniądze ;) Widziałam już fragmenty na YT z BS i wow... na prawdę.A co do starych piosenek, które grali - wiele ludzi uważa się za Echelon a tak naprawdę znają tylko single lub piosenki z ost płyty. Musiało się im zrobić trochę przykro, że mało kto znał te utwory, które są na prawdę extra i od których wszystko się zaczęło. Widziałam miny chłopaków, kiedy wpatrywali się w dyplom pobicia rekordu, a Jared rzeczywiście nie mógł w to wszystko uwierzyć :D Będzie mi ich brakować z całego serca, już za nimi tęsknię. Najbardziej rozwaliło mnie zdanie "Jared może głosem zdejmować majtki niektórych dziewczyn." Tu masz absolutną prawdę! On moje ściąga prawie codziennie haha xD
OdpowiedzUsuńTeraz pozostaje chłopakom życzyć duuużo relaksu, szczęścia i niech znajdą kogoś bliższego sercu na stałę :))
[lost-in-daydream]
Przeczytałam od razu, ja tylko mnie poinformowałaś:)) ale dopiero teraz jestem w stanie cokolwiek napisać. Sama widziałam Mars300 i muszę przyznać, że świetnie to opisałaś:)) Ja bardzo przeżywałam ten koncert, gdzieś w środku wiedziałam, że kiedyś nastąpi koniec tej trasy i będzie się trzeba z nimi pożegnać na dłużej, ale w tą "magiczną noc" mogę się przyznać bez bicia, parę łez mi poleciało. Szczególnie gdy grali kawałki z pierwszej płyty, która wg mnie też jest ich najlepszą. Co tu więcej pisać... zakończyła się pewna era i trzeba nam czekać na początek nowej... Ja mogę jeszcze dodać coś od siebie, że jestem im wdzięczna za stworzenie tej Wspaniałej Rodziny, z którą mogę dzielić swoje wrażenia i wspomnienia. Jestem pewna, że te przyjaźnie przetrwają lata...
OdpowiedzUsuńCieplutko pozdrawiam i czekam na Część II:)))
Samo 'FOLLOW YOUR DREAMS NO MATTER WHAT'nie jest tak świetne jak .."w której kazał sobie i nam obiecać, że od jutra zaczniemy spełniać swoje marzenia i LIVE YOUR DREAMS NO MATTER FUCKING WHAT!".- tych słów nie zapomnę nigdy *.*
OdpowiedzUsuń