czwartek, grudnia 8

"Do widzenia, goodbye, au revoir, sayonara, auf wiedersehen, addio!"


"Do widzenia, goodbye, au revoir, sayonara, auf wiedersehen, addio!"

We are very excited to announce the
THIRTY SECONDS TO MARS
GUINNESS BOOK OF WORLD RECORD BREAKING MARS300 SHOW
will be streamed LIVE on Ustream from NYC on DEC. 7, 2011


     Któż w Polsce nie żegnał ukochanego zespołu 30 Seconds to Mars? Siódmego grudnia niektórzy mieli taką możliwość, za pomocą mało mówiącego "VyRT". Zespół przygotował dla nas wielką niespodziankę, dzięki której nie tylko szczęśliwcy z Goldenami, ale i każdy na świecie mógł ujrzeć jeden z koncertów Marsów na żywo.

     Cała sztuczka polegała na cierpliwym czekaniu na upragniony kod, który dostałam do SPAMU, więc moja gorączka i wnerw na Amerykanów bardzo uniemożliwiły mi cieszenie się z tego przedsięwzięcia. Ostatecznie „Unique Code” dostarczyli mi nie po dwudziestu czterech, lecz po sześćdziesięciu godzinach i to prawie w najgorszym momencie mojej rozpaczy. Słowem - znów się popłakałam.

     Niech każdy, kto nie zdążył kupić, bądź zwątpił, żałuje - tego nie da się opisać.

     Mina Shanna, Tomo i Jareda, gdy mieli w podświadomości, że to koniec tej podróży, była bezcenna. Niby smutna, lecz widziałam pewną satysfakcję.

     Oto krótki opis zdarzeń z perspektywy VyRT: 

     Tak jak wspomniałam, elektroniczne bilety na koncert w Nowym Yorku były wielką niespodzianką, której Jared z trudem nie wypaplał. Ostrzegał nas na swym Twitterze przez parę dni, potem pojawiła się strona podgrzewająca serca Echelonu do maksimum, aż wyszło - możliwość kupna elektrycznego biletu i oglądanie całego koncertu + backstage za jedyne czternaście dolarów.

     Oczywiście, że nawet nie poprosiłam rodziców, bo sama uznałam to za bzdurę. Poza tym dla nich to i tak wyrzucanie kasy w błoto. Naturalnie z biegiem czasu złamałam się i poleciałam do rodzicielki, by w katuszach i rzece łez wyprosić ukochany bilet.

     Jak wspomniałam wcześniej - należało przelać odpowiednią sumę na ich konto (nie obyło się bez sprawdzania autentyczności strony), a następnie czekać na kod przesłany na maila. Tu znów zwątpienie - pewnie wpisałam źle kod albo w ogóle o mnie zapomną. W końcu był to pierwszy raz, gdy brałam w takim przedsięwzięciu udział i nie byłam w pełni pewna, jak to działa. Zresztą nikt nie wiedział.

     Kod przyszedł w ten poniedziałek na SPAM i odbierając „Unique Code”, ucieszyłam się bardzo, bo byłam już o krok bliżej. Instrukcja była prosta i czytelna, bez problemu zalogowałam się i grzecznie czekałam na koncert. 

     Nadszedł dzień egzaminu z polskiego i koncertu. Szczerze mówiąc - górę wziął koncert i moje przygotowania do próbnego ograniczyły się do siedzenia w łóżku i pisania różnych bzdur na Twitterze. O godzinie osiemnastej wzięłam sobie krótką drzemkę, aż zbudziłam się o 23:30 (w sam raz, bez budzika!) i biegiem na duży komputer.      

     Byłam wściekła, widząc informację o podpinaniu komputera do internetu z kablem, w końcu tego robić nie potrafię, bo jestem tępa, a oni informują mnie o tym DWIE godziny przed rozpoczęciem! Chodziło im o lepszą jakość obrazu, która była przez cały koncert świetna, tylko czasami pikseloza utrudniała widok. 

     „Trudno” - pomyślałam i zalogowałam się na stronie. Standardowo chat był pełen wyznań miłosnych i opowiadań o tym, jak to Marsi zmienili nasze życie. Byłam podniecona do granic wytrzymałości, widząc kamerę z góry na prawie pustą salę, a gdy tylko pojawiła się grupka przypadkowych ludzi, chodzących po scenie, wiedziałam, że dobrze trafiłam.

     Wgapianie się w scenę wychodziło mi świetnie, dopóki Jared i jego spółka nie pojawiła się na backstage. To był chyba J i T, bo Shannon miał masaż pleców. Biedactwo, już ma się te lata...

     Marsi nas powitali i poinstruowali, że w razie problemów należy szukać pomocy w dziale HELP. Wolałam, żeby mi się zacinało, niż żebym traciła kontakt.

     Niejednokrotnie zmieniałam komputery, szukając najlepszego, aż osiadłam na centralnym, gdzie miałam i wygodnie siedzenie i duże głośniki. Z  kubkiem Coca-Coli i popcornem (z solą!) siedziałam w ciemnościach, piszcząc co chwilę jak pojebana.

     Kamera z góry - pierwsza, którą zobaczyliśmy, miała zasięg całej płyty, sceny i schodków do Triady oraz dwóch ekranów, na których z czasem pojawiały się teledyski.

     Pierwsza grupa fanów weszła szybko, a było ich około dwudziestu. Rzucili się na barierki, gdzie wytrwali do końca. Jared popaplał trochę o spełnianiu marzeń, a na VyRT pykło sześć tysięcy ludzi. Szczerze myślałam, że serwery jebną, ale to moja pesymistyczna strona związana z elektroniką.

     Jeden z najlepszych tekstów:

<Jared> There’s going to be a sea of tears.

< Shannon> And I'm going to surf on it!

     Kamera w jakości HD prowadziła nas po deszczowym NYC, a następnie ukazała szeregi dumnie stojącego Echelonu. Większość z nich rozpierała radość, ale widać było, że marzną od nieprzyjemnej mżawki. Mimo to wyczułam ten Amerykański klimat Nowego Yorku i tamtejszego Echelonu, którego przedstawiciele wymalowali sobie ciała triadami, znakami i symbolami zespołu.

     Nie zabrakło znanych postaci, jak np. małej dziewczynki, która na którymś z poprzednich koncertów została zauważona przez Jareda i zaniesiona na scenę. Pamiętacie, jak złapał ją za rączkę i machał, jakby była jego córką? Tak, to ona. LINK

     Wreszcie, po wyczekiwaniu, gdy płyta i miejsca siedzące były zajęte, na scenę weszli  Semi Precious Weapons, których kupcy elektrycznych biletów nie mieli szansy kupić. Każdy na czacie wariował, doszukując się usterek i problemów, ale jak okazało się po paru minutach siania postrachu i paniki, Ustream nie miał pozwolenia na włączenie audio. Tak więc czekaliśmy, patrząc w głuchy obraz.

     Właściwie po usłyszeniu informacji, byliśmy spokojni (widziałam po czacie), bo zależało nam na Marsach, nie na zespole grającym przed nimi. 

     Znów wróciliśmy na backstage, gdzie Tomo miał zaszczyt oprowadzać nas po jego labiryntach i mrocznych kątach. Idąc za długowłosym, widzieliśmy garderoby, ludzi pracujących dla zespołu ( MARS CREW), np. Emme i Braxtona, ale i weszliśmy raz na scenę, gdzie przywitały nas wrzaski zniecierpliwionych braci i sióstr. Mieliśmy też szansę zobaczyć pokój, gdzie znajdowała się ekipa trzech gości, odpowiadająca za dźwięk. Tomo powiedział, że jeżeli mamy jakieś problemy z dźwiękiem, to pretensje wysyłać mamy właśnie do nich. Bośniak jak zwykle zabijał nas swoim czarnym humorem, za co go uwielbiam.

     Wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment. Marsi zapowiadali go od jakiegoś czasu, gdy my kręciliśmy się od sceny, przez backstage, aż po Nowy York. Wreszcie powiadomili nas, że to już. Chłopaki poprzytulali się ze sobą (niektórzy mniej chętnie) i zniecierpliwieni ruszyli na scenę.

     Muszę powiedzieć, że to był świetny moment, gdy widziałam, jak trójka facetów idzie do przeznaczonego im miejsca, jak w żyłach płynie ta sceniczna krew, którą chcą się podzielić. Moment, w którym Tomo i Shannon są już na scenie, ale Jared i te jego zabawy… Normalnie dreszcze.

     Zaczęli tradycyjnie, od otwierającego „Espace”, które jak zwykle wprowadziło w klimat koncertu i rozgrzało publiczność. Następnie nadeszła pora na „Beautiful Lie” i „This Is War”, w których chłopaki dali czadu.

     Nie byłam zadowolona z publiczności, bo ani to głośno śpiewali, ani to skakali… Nie wiem czemu, Jared uznał ją za jedną z najlepszych, być może zwracał uwagę na prawdziwych szaleńców w pierwszych rzędach, tuż przy barierce. Czerwone balony spadły na płytę, a po chwili zabrzmiało „100 Suns”. Piękny moment.

     Lepiej wyszło już Nowojorczykom (i nie tylko) podczas „Search And Destroy”, kiedy to czuć było tę więź między rodziną, a zespołem. Zresztą ta piosenka zawsze nadaje taki klimat. „Vox Populi” kierowane przez tupanie Tomo i Shannona było równie fajne, jednak znów nie byłam usatysfakcjonowana publicznością, która spała. Już ja  głośniej darłam ryja.  Świetnie wyszło „Night Of The Hunter”, a potem „L490”, kiedy to Shannon wprawiał nas w odjazd. Efekt, gdy jeździł po tym czymś na żywo też zrobił wrażenie. 

     Akustyk z Jaredem w roli głównej był, według mnie, drugą najlepszą rzeczą wieczoru. Znalazł się nam czterdziestolatek, (prawie) jak zwykle z tyłu płyty, gdzie okrążyli go fani. Miał do dyspozycji tylko gitarę i swój głos, ale jak zwykle wprawił nas w zachwyt.

     Akustyczne „Kings And Queens”, „Albi”, „Was It A Dream”, „Hurricane” i „The Kill” (w połowie Full Band), dowiodły tylko, że Jared może głosem zdejmować majtki niektórych dziewczyn. Był genialny i przyznaję bez bicia, że padłam trupem.

     Na „The Kill” Jared wskoczył tradycyjnie w tłum, gdzie (z lekkim trudem) przedostał się z powrotem na scenę. Potem gadka-szmatka o marzeniach, gdy nadeszła pora na „Closer To The Edge”. Oj, co się wtedy działo w moim domu... To było piękne, magiczne i niezapomniane. A potem „Story”, z tego co pamiętam również „From Yesterday”. I moja ulubiona część, którą nazwę sobie „Oldschool”…

     Na chwilę zniknęli na backstage, gdzie obmyli się z potu i zaczęli rozważać nad następnymi kawałkami. Nie doszli do jednej odpowiedzi, więc postawili na spontan. Ja chcę więcej takich spontanów!

     „Buddha For Mary”  na Full Band to coś, co wylało ze mnie rzekę łez i zdarło mi głos. Nigdy w życiu tak nie bawiłam się na koncercie, jak… w domu :D.

     Słysząc, że chłopaki bez słów, jedynie posyłając sobie spojrzenia, postawili na „Buddhe”, uświadomiłam sobie, że oni też ją lubią i mają dobry gust, jak my, Polacy. Potem tylko ryczałam ze szczęścia, słysząc kolejno: „Capricorn” i „Oblivion”.

     Widać było, że chłopaki świetnie bawią się przy starej muzyce. Sam Jared stwierdził, że około dziesięć osób z całej sali zna w ogóle te piosenki. I nie dziwiłam się, każdy miał minę „WTF?! Co to jest?!”, a szkoda, bo pierwszy album jest esencją 30 Seconds To Mars, w mojej opinii. 

     Wreszcie nadeszła pora na wręczenie nagród. Ekipa zebrała się w trójkę na scenie, by odebrać (od nie byle kogo, bo jakiegoś tam oficjalnego kolesia) tabliczkę z potwierdzeniem pobicia światowego rekordu Guinnessa.   

     Przypomnę, że to za największą ilość koncertów w ciągu promowania jednego albumu. Jared wygłosił wzruszającą (nie, to nie sarkazm) przemowę, w której kazał sobie i nam obiecać, że od jutra zaczniemy spełniać swoje marzenia i „LIVE YOUR DREAMS NO MATTER FUCKING WHAT!”.

     Na scenę wszedł crew, któremu podziękowali. Oczywiście zabrakło skromnej Emmy, która wyglądała na zmęczoną i zapracowaną. W niespodziewanym momencie wpadł i Bam Margera, który przywitał się i uściskał z Jaredem.

     Nadeszła pora na „Kings And Queens”, gdzie na scenę weszła najpierw para dzieciaków (wspomniana przeze mnie wcześniej dziewczynka i mały chłopczyk), którzy z Jaredem wyglądali jak… No come on, niech on sobie zrobi dzidziusia!

     Wracając - na scenę weszli najwięksi wariaci, szczęściarze i ci najbogatsi, którzy oglądali przez ten cały czas koncert z boku. Wkrótce po rozpoczęciu zdarzył się wypadek, przez który jakaś dziewczyna i chłopak zostali wyniesieni ze sceny. Nie wiadomo co się stało, jednak po długim oczekiwaniu wszystko było all right.

     Jednak czekanie się dłużyło, światła nawet zgasły, a na około 2 minuty wyłączono Live Stream. Myślałam, że to smutny koniec, ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.

     Pod koniec, gdy pewnie większość z was już poszła spać, Marsi przyjęli nas jeszcze jeden, ostatni raz w swojej garderobie. Cała trójka z trudem żegnała się z nami, z dość smutnym uśmieszkiem. Gdy zespół żegnał się z nami w poszczególnych językach, Tomo powiedział „Do widzenia", co wywołało u mnie natychmiastową reakcję.

     „Do zobaczenia wkrótce, kochani” - jęknęłam jak idiotka sama do siebie, siedząc na rozsypanej kukurydzy w ciemnościach.

     Właśnie.

     Czy aby na pewno dobrze? Marsi kończą dwuletnią trasę. Już przyzwyczaiłam się do nich, jako do wiecznych turystów i koczowników, a niesłyszenie ani jednej informacji o nich przez najbliższe lata może kosztować mnie wiele.

     Marsi każdemu z nas nie tylko dali wiarę w marzenia, ale i w siebie, i w innych. Widziałam na Twitterze wpis kogoś, gdzie opisał swoje uczucia dotyczące Marsów. Brzmiał on tak:

„30 Seconds To Mars ocalili moje życie, dali mi nadzieję, pozwolili mi spotkać wspaniałych ludzi, zainspirowali mnie, zmotywowali mnie, by walczyć o marzenia, pozwolili mi siebie odnaleźć, sprawili, że jestem dzisiaj tym, kim jestem. Zawsze będę kochać ich oraz Echelon.”

~*~

Część II opowiadania pojawi się już wkrótce.


6 komentarzy:

  1. Nie oglądałam. Nie byłam, nie uczestniczyłam. Nie miałam biletu, moi rodzice nawet by się nie zgodzili. Wiem, że było świetnie, z opowiadań znajomych to wywnioskowałam. Nigdy nie byłam na ich koncercie i prawdopodobnie nie będę mieć na to okazji, bo nie dożyję tego dnia. Ale nie o tym mowa..
    Czuje się teraz taka pusta.. ze świadomością, że odchodzą na parę lat, zostawiają nas, bez tej otoczki, koncertów. Ale wiem jedno: wrócą silniejsi, z nowymi pomysłami i zajebistą płytą oraz prawdopodobnie nowym wyglądem. Zobaczymy. Trzeba czekać. Cierpliwość popłaca. Ja będę ich "śledzić" na twitterze przez te probably 3-4 lata.. będę za nimi tęsknić, ale jednocześnie pocieszać się, że będzie coś nowego, coś niesamowitego. Coś, co znów pokochamy, co znów da nam - Echelonowi - siłę, marzenia i zdolność do walki o kolejny rekord, kolejne niesamowite wydarzenia. Nie wiem. Nie wiem, jak dam sobie radę, bez nich i koncertów. Świadomość tego, że jutro jest ostatni koncert i do właśnie dla Haiti (btw. ten koncert to świetny pomysł na zebranie pieniędzy dla poszkodowanych), utwierdza mnie w przekonaniu, że przez najbliższe parę lat nie zobaczymy ich tak prędko na scenie.. wciąż się żegnają, nawet nie padło słowo "soon". Zobaczymy, naprawdę zobaczymy..

    Wpis z twittera, należał do mnie. Ja go dodałam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety nie miałam takiego szczęścia by móc to obejrzeć. Moja reakcja była dość dziwna, ale z tego co wiem nie tylko ja tak zareagowałam, najpierw Jay pisze, pierwszy sekret i karzę czekać na kolejny, później strona i po 3028826337266223460 moim odświeżaniu jej THE SECRET IS OUT! Szok niedowierzanie, wielka radość... do czasu czytam to a tam "za jedyne 14.99" Załamałam się, lekko się oburzyłam bo uznałam że to zwykłe wyłudzanie kasy od Echelonu. Czułam nie tyle złość co to, że byłam zawiedziona tym że to zrobili. Potem mi przeszło ;), zaczęłam rozumieć cały sens tego przedsięwzięcia i zaczęło się błaganie mamy na kolanach o pieniądze, zgodziła się. Skakałam ze szczęścia, po chwili jednak spytała o której to będzie i kiedy. Testy... zniszczyły wszystko, nie zgodziła się. Oczywiście ja i tak się na nie nie uczę, bo po co? Siedziałam pół nocy przed laptopem czytając twitty o tym jakie to zajebiste i robiło mi się strasznie smutno. Świetny opis, dzięki tobie mogłam zobrazować sobie to jak było tam klatka po klatce i jeszcze czeka mnie oglądanie filmików na youtube ;)Powodzenia jutro na angielskim :**
    PS. Moja nauka na test z ang. polega na oglądaniu wywiadów z marsami xD

    Świadomość tego że nie będą dawali koncertów przez jakieś 3 lata z hakiem jest przytłaczająca, ale osobiście uważam, że im się należy, a znając Jared'a i jego pracoholizm i tak nie wytrzymają długo bez Echelonu ;D
    Zazdroszczę Ci;*

    Buziaki i szczęścia na teście <3

    OdpowiedzUsuń
  3. mamciu! zabiłaś mnie w tym momencie! ryczę jak głupia czytając to!!! aż nie wiem co pisać, takie siedząc we mnie emocje..

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie dane mi było obejrzeć Mars300 na żywo, ale właśnie cały film grzeje się u mnie na dysku i już niedługo zasiadam przed komputerem z colą w ręku i oglądam! Kurczę, strasznie żałuję, że nie wydałam tych cholernych 50 dych, bo zapewne były bo to drugie najlepiej wydanie przeze mnie pieniądze ;) Widziałam już fragmenty na YT z BS i wow... na prawdę.A co do starych piosenek, które grali - wiele ludzi uważa się za Echelon a tak naprawdę znają tylko single lub piosenki z ost płyty. Musiało się im zrobić trochę przykro, że mało kto znał te utwory, które są na prawdę extra i od których wszystko się zaczęło. Widziałam miny chłopaków, kiedy wpatrywali się w dyplom pobicia rekordu, a Jared rzeczywiście nie mógł w to wszystko uwierzyć :D Będzie mi ich brakować z całego serca, już za nimi tęsknię. Najbardziej rozwaliło mnie zdanie "Jared może głosem zdejmować majtki niektórych dziewczyn." Tu masz absolutną prawdę! On moje ściąga prawie codziennie haha xD
    Teraz pozostaje chłopakom życzyć duuużo relaksu, szczęścia i niech znajdą kogoś bliższego sercu na stałę :))
    [lost-in-daydream]

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam od razu, ja tylko mnie poinformowałaś:)) ale dopiero teraz jestem w stanie cokolwiek napisać. Sama widziałam Mars300 i muszę przyznać, że świetnie to opisałaś:)) Ja bardzo przeżywałam ten koncert, gdzieś w środku wiedziałam, że kiedyś nastąpi koniec tej trasy i będzie się trzeba z nimi pożegnać na dłużej, ale w tą "magiczną noc" mogę się przyznać bez bicia, parę łez mi poleciało. Szczególnie gdy grali kawałki z pierwszej płyty, która wg mnie też jest ich najlepszą. Co tu więcej pisać... zakończyła się pewna era i trzeba nam czekać na początek nowej... Ja mogę jeszcze dodać coś od siebie, że jestem im wdzięczna za stworzenie tej Wspaniałej Rodziny, z którą mogę dzielić swoje wrażenia i wspomnienia. Jestem pewna, że te przyjaźnie przetrwają lata...

    Cieplutko pozdrawiam i czekam na Część II:)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Samo 'FOLLOW YOUR DREAMS NO MATTER WHAT'nie jest tak świetne jak .."w której kazał sobie i nam obiecać, że od jutra zaczniemy spełniać swoje marzenia i LIVE YOUR DREAMS NO MATTER FUCKING WHAT!".- tych słów nie zapomnę nigdy *.*

    OdpowiedzUsuń